Choć gadał jak najęty, to jednak ani słowem nie wspomniał o tym, że domyśla się, kim jest jego rozmówca. Jeśli człowiek chce zachować incognito, to ma do tego pełne prawo. Ersie nie prosił o pomoc: jeśli Joy potrafi zrozumieć go i pomóc, uczyni to nieproszony. Wyjątkowy milczał długo, ale Ersie odniósł nagle wrażenie, iż jego spowiedź podziałała silniej niż można by tego oczekiwać. Joy zdawał się niezdolny do zebrania myśli. Co chwilę obrzucał uważnym spojrzeniem twarz pechowca i natychmiast w zmieszaniu opuszczał oczy. Ersie o nic nie pytał. Czekał. W milczeniu czekał na wyrok.
Wreszcie Wyjątkowy wstał. Widać nie lubił tracić słów na darmo.
— Ersie — powiedział opanowując z trudem wzruszenie — wysiądzie pan teraz ze mną na najbliższej stacji pośredniej. Będzie tam na nas czekał kuter z obserwatorium astronomicznego… Niech pan teraz o nic nie pyta. Proszę mi wierzyć: tak trzeba! Powinien pan to zrobić…
To, że Wyjątkowy miał coś wspólnego z największym ośrodkiem astronomicznym zamieszkanego Kosmosu, wydawało się pechowcowi zupełnie naturalne. Nienormalne było coś innego. Ledwie Ersie przestąpił próg tej świątyni nauki, poczuł jakiś niewyraźny niepokój: coś groźnego unosiło się w powietrzu.
Joy obiecał wkrótce wrócić i zostawił go w niewielkiej, przytulnej przybudówce ogromnej sali, w której mieścił się sztab ośrodka astronomicznego. Przy wysokich pulpitach krzątało się mnóstwo ludzi ubranych na biało. Wszyscy oni wydawali się teraz Ersiemu tacy sami, a na ich twarzach, jakby zastygłych w długim, pełnym napięcia oczekiwaniu, malowało się krańcowe zmęczenie.
Na czarnej kopule rozpiętej nad halą świecił się przestrzenny wizerunek naszej Galaktyki. Patrząc na tę miłą dla oka gwiezdną karuzelę wirującą nad głowami ludzi, Ersie poczuł się najspokojniejszym człowiekiem Wszechświata. Teraz obce mu były wszelkie niepokoje. Postanowił o niczym nie myśleć, nie zaglądać w przyszłość. Liczył tylko na Joya. Kiedy wyleczy go z kompleksu pechowca, dopiero wtedy Ersie pokaże, na co go stać!
Joy wrócił całkiem nieoczekiwanie. Przybiegł z sali, jakby go ktoś gonił. Wyglądało na to, że spotkało go jakieś wielkie nieszczęście. W ciągu kilku minut twarz mu wyraźnie postarzała. Resztką sił opadł na fotel.
— Czy coś się stało? — zapytał Ersie.
— Jeszcze nie… — odparł Joy, łapiąc z trudem powietrze. — Ale stanie się… Wkrótce się stanie…
— Coś przykrego?
Joy, zajęty swoimi myślami, nawet nie odpowiedział. „Do diabła! — pomyślał ze współczuciem Ersie. — Okazuje się, że nawet Wyjątkowy miewa kłopoty!”
— Proszę mi powiedzieć — odezwał się nieoczekiwanie Joy — czy zdarzyło się panu słyszeć na Ziemi o „warstwie Curzona”?
— Tak, coś mi się obiło o uszy. Według mnie to nic poważnego.
— Nic poważnego?! — wzdrygnął się Joy.
— Oczywiście — uspokoił go Ersie. — Nie było przecież żadnych oficjalnych komunikatów. Po prostu krążą słuchy, że do naszej Galaktyki zbliża się jakiś obłok, mgławica, która została nazwana „warstwą Curzona”. Sądzę jednak, że gdyby istotnie tak było, to wszystkie szczegóły już dawno oficjalnie zostałyby podane do wiadomości. Uważam poza tym, że w razie rzeczywistego zagrożenia ludzkość może uciec się do pomocy Wyjątkowego…
Przy tych słowach Ersie tak wymownie patrzył w oczy rozmówcy, że ten odwrócił się zmieszany i przez dłuższą chwilę milczał.
— Ersie — powiedział Joy po pauzie — tam, na statku, mówił mi pan, że w swoim czasie zajmował się pan fizyką?
— Teraz też się tego nie wypieram.
— W takim razie — kontynuował Joy — powinien pan wiedzieć, co to jest entropia.
— Czy po to trzeba być fizykiem?! — zdziwił się Ersie. — Każdy uczeń wie, że entropia to dążenie energii i materii do równomiernego rozprzestrzeniania.
— Racja — potwierdził Joy. — Nasze szczęście, Ersie, polegało na tym, że proces takiego rozprzestrzeniania przebiegał ze skończoną prędkością. Dzięki temu mogły istnieć koncentracje energii wokół jej źródeł i skupiska materii w postaci gwiazd, planet i innych ciał niebieskich. Jest takie przysłowie, że „natura nie znosi próżni”. Ale gdyby materia błyskawicznie rozprzestrzeniała się w próżni międzygwiezdnej, to niestety nie byłoby komu dyskutować o naturze.
— To wszystko prawda — powiedział Ersie. — Ale co tu ma do rzeczy „warstwa Curzona”?
— Bardzo wiele! Według ostatnich danych „warstwa Curzona”, to gigantyczny akcelerator entropii. Wystarczy, aby dotarł do Galaktyki, a natychmiast odczujemy na własnej skórze jego wpływ: nasze skupisko gwiezdne jest mechanizmem, którego wszystkie elementy są ściśle ze sobą powiązane. Niech pan spojrzy na wizerunek pod kopułą sali. Ten świetlisty warkocz, to właśnie nasza Galaktyka. A tam, po lewej, zbliża się do niej czarne pasmo. Tak na tym ekranie wygląda „warstwa Curzona” — błądzący w przestrzeni wyłącznik życia.
Ersie już poprzednio zwrócił uwagę na złowieszcze pasmo, ale uznał je za skazę na ekranie lub defekt obrazu przestrzennego.
— Chce się pan dowiedzieć, co wydarzy się, kiedy „warstwa Curzona” dotrze do Galaktyki? — zaproponował Joy. — Nic łatwiejszego. Nasze komputery zmodelowały wszystkie możliwe warianty.
— Nie! — odparł ostrym tonem Ersie. — Chcę jedynie wiedzieć, kiedy to się stanie.
— Teraz już prędko…
— Jak prędko?
— Może za kilka godzin. W każdym razie nie później niż w ciągu doby.
— A tam, na Ziemi, nikt jeszcze o tym nie wie?
— Nikt. Po co zresztą im o tym mówić, skoro już nic nie można zmienić? Według naszych obliczeń wszystko skończy się bardzo szybko. Po co zatruwać ludziom ostatnie godziny życia? Wystarczy, że my wszyscy tutaj w ośrodku już od kilku dni żyjemy jak skazańcy.
— I to pan… pan powiedział, że już niczego nie da się zmienić?! — jęknął pechowiec.
— A co za różnica, kto powiedział? — nieoczekiwanie wybuchnął Joy. — Niech pan zrozumie: przecież to koniec! Koniec wszystkiego, raz na zawsze! Oczekiwanie może przyprawić o szaleństwo. Żeby już było po wszystkim!..
— A więc po to pan mnie tu zaprosił! — powiedział cicho Ersie. — Chciał mi pan udowodnić, że w obliczu powszechnej katastrofy moje cierpienia po prostu tracą sens. Wspaniały pomysł!
— Co z panem, Ersie?
— Co z panem, Joy? Oszukał mnie pan! Nie, nie, to ja sam się oszukałem. Kolejna „przyjemna” niespodzianka. Łańcuch moich niepowodzeń ani myślał się skończyć. No cóż, znowu pomyłka!
Ostatnich słów rozmówca nie usłyszał, gdyż były to tylko nie wypowiedziane na głos myśli.
„To oczywiste, że Joy wcale nie jest Wyjątkowym! Co ja takiego znalazłem w jego twarzy? Piętno skazańca? Każdy je tutaj nosi. Gdyby tak teraz opowiedzieć Joyowi, jak się na nim zawiodłem, to może byłoby mu lżej w ostatnich minutach życia. Mielibyśmy się z czego pośmiać. Nie, to nie jest śmieszne… Eee tam, z samego siebie mogę śmiać się do woli! Przecież to boki można zrywać z takiego pecha! Ale nikt już się o tym nie dowie. Szkoda jednak, że nie pozostanie po mnie nawet cień uśmiechu na czyjejś twarzy. Śmieję się, bo jeszcze nie wierzę w bliskość nieuchronnego końca. A czyż można w to uwierzyć, skoro tak lekko się oddycha?
Ale ci ludzie, ci geniusze prognoz… Im mogę wierzyć, wszystkim mogę wierzyć oprócz siebie. Dość! Niepowodzenia też mogą czegoś nauczyć. Pora wyciągnąć wnioski.
Stwarzamy w sobie niepowtarzalny świat. Nic nie można na to poradzić, że taki jak ja musi termin „niepowtarzalny” zawsze pojmować zbyt dosłownie. Chwileczkę! Czy aby nie w tym kryje się to, co przeszkadza Kroczyć drogą, przetartą w mojej wyobraźni? Kiedy widzę wszystko, co winno się zdarzyć… Nie, „widzę” nie jest właściwym słowem: to dzieje się we mnie naprawdę… Ale tego już za wiele! Wystarczy mi jeden mit o Wyjątkowym. Chciałbym spotkać tego informatora, który wymyślił taki średniowieczny pseudonim. Gdyby Wyjątkowy istniał naprawdę, już samo to przezwisko kazałoby mu stronić od ludzi.