Wiele legend krążyło o tej latarni. Arabowie, którzy podbili Egipt w VII w. n. e. opowiadali, jakoby sferyczne zwierciadło dawało się ustawić pod takim kątem, że skupiało promienie słoneczne i mogło zapalać okręty znajdujące się na morzu.
Nigdy byśmy się nie dowiedzieli, jakie imię nosił budowniczy tego zdumiewającego dzieła, gdyby nie jego spryt i zuchwalstwo. Kiedy budowa latarni dobiegała końca, faraon kazał na jednej z marmurowych płyt wykuć napis:
KRÓL PTOLEMEUSZ — BOGOM — WYBAWCOM
DLA DOBRA ŻEGLARZY
Polecenie to wykonano. Faraon obejrzał latarnię, napis, i był pewien, że jego, Ptolemeusza, wspominać będą ludzie przez setki lat.
Minęły jednak lata, płyta popękała i odpadła, architekt bowiem, jak się okazało, wykonał ją nie w marmurze, lecz w zaprawie wapiennej pokrytej marmurowym pyłem. I wtedy spod dawnego napisu ukazały się dumne i zuchwałe słowa głęboko wykute w marmurze:
SOSTRATOS Z KNIDOS
SYN DEKSYPLIANA — BOGOM — WYBAWCOM
DLA DOBRA ŻEGLARZY
Trzeba jeszcze opowiedzieć, jak doszło do zniszczenia olbrzymiej budowli. Port aleksandryjski był najgroźniejszym konkurentem Konstantynopola. Szczególną przewagę dawała Aleksandrii jej latarnia morska. Wypróbowawszy wszystkie metody walki chrześcijański cesarz Konstantynopola uciekł się do iście bizantyjskiego wybiegu. Wspomnieliśmy już, że w owym czasie Egipt i Aleksandrię zajęli Arabowie. Imperator wysłał na dwór kalifa Ali — Walida swojego posła, który przed wyjazdem otrzymał ściśle tajne instrukcje ustne od samego cesarza.
Wkrótce po przybyciu na dwór kalifa poseł przez podstawione osoby zaczął szerzyć pogłoski, że faraonowie w podwalinach latarni ukryli nieprzebrane skarby. Pogłoski te docierały to do jednego, to do drugiego wysokiego urzędnika, a każdy z nich śpieszył szepnąć o tym kalifowi. Kalif długo się powstrzymywał, wreszcie jednak kazał rozebrać latarnię.
Przystąpiono do roboty. Latarnię rozebrano niemal do połowy, zanim kalif zaczął się domyślać podstępu. Spostrzegłszy się polecił odbudować wieżę, lecz to się okazało niemożliwe. Nie udało się znaleźć ludzi wystarczająco biegłych w obliczeniach. Na domiar złego upuszczono ogromne zwierciadło, rozbijając je na okruchy. Nic już teraz nie wskazywało okrętom drogi do portu.
W takim na wpół rozebranym stanie przetrwała latarnia do XIV w., kiedy uległa ostatecznemu zniszczeniu wskutek trzęsienia ziemi. Nikt nie zdołał jej odbudować, gdyż nie dysponowano już wiedzą, z której korzystali starożytni. Według niektórych informacji latarnia na Faros miała wysokość sześćdziesięciopiętrowego domu! Dopiero w naszym stuleciu ludzkość zgromadziła dostateczną wiedzę inżynierską, aby wznosić takie budowle. Ale drapacze chmur buduje się na stalowym szkielecie, którego nie stosowali budowniczowie aleksandryjskiej latarni.
Liczne legendy różnych narodów opowiadają o bogach i bohaterach, którzy żyli w zamierzchłej przeszłości i umieli poruszać się w powietrzu na skrzydlatych rydwanach. Interesujące są zwłaszcza podania staroindyjskie, staroceltyckie i teksty biblijne. Zawierają one dość szczegółowe i realistyczne opisy nie tylko wyglądu zewnętrznego, ale i konstrukcji aparatów latających.
Lotom towarzyszył głośny łoskot. „Kiedy nastał ranek — czytamy w staroindyjskim eposie» Ramajana«— Rama wsiadł do rydwanu niebieskiego, który Pusz — paka przysłał mu z Wiwpiszandy i przygotował się do lotu. Rydwan ten poruszał się sam przez się. Był wielki i barwnie malowany. Miał dwa piętra z licznymi komnatami i oknami… Kiedy rydwan poruszał się w powietrzu, wydawał monotonny dźwięk”. W chwili startu jednak odgłos był inny: „Na rozkaz Ramy ten wspaniały rydwan z głośnym łoskotem uniósł się w powietrze”. Gdzie indziej czytamy, że gdy latający rydwan startował, „łoskot napełniał wszystkie cztery strony widnokręgu”. Pewien stary tekst sanskrycki mówi, że w chwili startu rydwan „ryczy jak lew”.
Niektóre miejsca w Biblii także można rozumieć jako wzmianki o latającym aparacie. Przy lądowaniu aparat ten wydawał ogłuszający łoskot, „dźwięk trąb”.
Podczas lotu widać było ogień. W staroindyjskim eposie jest mowa, że niebieski rydwan błyszczał „jak ogień w letnią noc” był „jak kometa na niebie”, „jaśniał jak czerwony ogień” („Ramajana”), „wprawiała go w ruch skrzydlata błyskawica” i „całe niebo było rozświetlone, kiedy przelatywał” („Mahabharata”).
Latające aparaty, o których, jak się zdaje, wspomina Biblia, także wyrzucały ogień — „ogień trawiący”.
Jeszcze bardziej zaskakujące są zawarte w indyjskich i celtyckich legendach opisy wewnętrznej budowy latających aparatów. Sanskryckie źródło poetyckie poświęca aż 230 strof opisowi konstrukcji latających aparatów i ich zastosowaniu. Przede wszystkim jednak czyni się istotne zastrzeżenie: „O tym, jak sporządzać części latającego rydwanu, nie mówimy nie dlatego, że nic nam o tym nie wiadomo, lecz po to, by zachować to w tajemnicy. Szczegółów konstrukcji się nie podaje, gdyby się bowiem te wiadomości upowszechniły, urządzenia te stosowano by w złych celach”.
Oto, co się mówi dalej o ogólnej budowie latającego aparatu: „Silne i wytrzymałe powinno być jego ciało sporządzone z lekkiego materiału na podobieństwo wielkiego latającego ptaka. Wewnątrz należy umieścić aparat z rtęcią i żelaznym urządzeniem podgrzewającym pod nim. Za pomocą siły, która się kryje w rtęci i wzbudza nośny wicher, człowiek znajdujący się w tym rydwanie może na znaczne odległości przelatywać po niebie w najbardziej zdumiewający sposób. Cztery mocne naczynia na rtęć powinny być umieszczone wewnątrz. Kiedy się je podgrzeje kierowanym ogniem z żelaznych przyrządów, rydwan rozwija siłę gromu dzięki rtęci. I nagle się przemienia w perłę na niebie”.
Tybetańskie księgi święte także opowiadają o latających aparatach porównując je z „perłami na niebie”.
A tak opisuje latający aparat inne źródło sanskryckie „Ghatotraczabadma”: „Był to olbrzymi i straszliwy rydwan powietrzny zrobiony z czarnego żelaza… Był wyposażony w urządzenia rozmieszczone w odpowiedni sposób. Nie ciągnęły go ni konie, ni słonie. Poruszały go urządzenia wielkie jak słonie”. Inne jeszcze źródło mówi, że do budowy takiego aparatu używa się miedzi, żelaza i ołowiu („Samarangana Sutradhara”).
W Wedach występuje nawet specjalny termin oznaczający te aparaty: „wimana” albo „agnihotra”. „Agnihotra to statek, który się unosi w niebo” („Satopatha brahmana”).
Stare legendy celtyckie także opowiadają o latających aparatach zaopatrzonych w jakieś wewnętrzne mechanizmy. Poruszały je „magiczne konie”, które jednak wcale nie były podobne do koni. „Pokrywała je żelazna skóra”, nie potrzebowały paszy, nie miały kości ni szkieletu.
Inną wzmiankę o budowie tych latających aparatów znajdujemy w opisie powietrznego pojedynku bohatera legend celtyckich, Cuchulaina, z jego wrogiem. Podczas starcia Cuchulainowi udało się wyrzucić z rydwanu przeciwnika dwa białe przedmioty „ogromne jak kamienie młyńskie”. Pozbawiony tych przedmiotów rydwan powietrzny „runął na ziemię z grzechotem padającej zbroi”.
I w podaniach celtyckich i staroindyjskich mówi się o latających aparatach wyposażonych w odpowiednie urządzenia unoszące je w powietrze.
Starożytni Grecy opowiadają o Hiperborejeżykach, jakimś narodzie żyjącym na północy, gdzie słońce wschodzi tylko raz w roku. Hiperborejczycy również jakoby umieli latać.
Nawiasem mówiąc, wśród Ariów, którzy przynieśli do Indii wiadomości o latających aparatach, także zachowały się wspomnienia o owych odległych czasach, kiedy słońce wschodziło nad nimi tylko raz w roku.
Przed kilku laty na płaskowyżu w Andach odkryto tak zwane „drogi Inków”. Zdjęcia lotnicze wykazały, że są to nie tyle drogi, ile system olbrzymich, regularnie ukształtowanych figur geometrycznych, widzialnych tylko z określonej wysokości. Boki trójkątów i linie równoległe nienagannej precyzji ciągną się na 10–15 kilometrów! Niektóre figury powtarzają się w ściśle określonej kolejności. Wielu uczonych jest zdania, że w Andach znajduje się największy kalendarz astronomiczny świata, gdzie kierunek i długość linii wyrażają różne prawa astronomiczne i drogi ruchu gwiazd.