Выбрать главу

…ale co robić? Co robić?…

Niedoczekanie ich, łobuzów! Nie przestaniemy, nie damy się! To jedyne, co możemy zrobić przeciw nim!”

Człowiek 869113325 wsparł mocno dłonie na dźwigniach pracmaszyny, nacisnął pedały i obracając nimi wściekle prędko, nie ruszając się z miejsca pognał w nieskończoność swego czasu.

Koniec

(chyba…)

James Blish

Dzień statystyka

Wiberg był korespondentem zagranicznym New York Timesa od czternastu lat, z czego dziesięć poświęcił równolegle swej osobliwej specjalności. Dwukrotnie w związku z nią odwiedzał Anglię, spędziwszy tam w sumie osiemnaście tygodni. (Jak można się spodziewać, był precyzyjny w takich sprawach). Efektem drugiego pobytu był szok, jakiego doznał w domu Edmunda Gerrarda Darlinga.

Kontrolę Populacji utworzono dopiero dziesięć lat temu po straszliwej światowej klęsce głodu w roku 1980 i odtąd Anglia niewiele się zmieniła. Jadąc z Londynu autostradą M-4, zobaczył ponownie wysokie bloki osiedli, które wyparły Zielony Pas otaczający niegdyś miasto, podobnie jak to miało miejsce w Westchester County w stanie Nowy Jork, Arlington w Wirginii, Evanston w Illinois, czy Berkeley w Kalifornii. Od czasu jego pierwszego pobytu wybudowano niewiele nowych osiedli — w końcu przy stabilnej populacji nie było takiej potrzeby — aczkolwiek większość ich wskutek pospiesznej budowy nie rokowała zbyt długiego żywota.

Podobnie miasteczko Maidenhead, ustabilizowane na dwadzieścia tysięcy mieszkańców, wyglądało tak jak wówczas, gdy przejeżdżał tędy po raz ostatni w drodze do Oxfordu. (Składał wtedy podobną wizytę specjaliście od erozji brzegowej, Charlesowi Charlestonowi Shackletonowi, który parał się również literaturą). Tym razem jednak musiał zboczyć z autostrady przy Maidenhead Thicket i znalazł się nagle wśród krajobrazu, jakiego obecnie nawet w marzeniach nie spodziewał się ujrzeć, a już z pewnością nie między Londynem a Reading.

Droga mogąca pomieścić zaledwie jeden samochód, gęsto zarośnięta po bokach drzewami, zaprowadziła go do ronda, przez które nawet dziecko zdołałoby splunąć na drugą stronę, gdyby pośrodku nie stał omszały trzymetrowy obelisk upamiętniający pierwszą wojnę światową. Naprzeciwko leżał cel jego podróży, Shurlock Rów — wioska, która zdawała się składać wyłącznie z kościoła, pubu oraz pięciu czy sześciu sklepików. W pobliżu musiał być również staw z kaczkami, skądś bowiem dolatywało ciche kwakanie.

„Phygtle”, siedziba powieściopisarza znajdująca się przy High Street, była chyba jedynym budynkiem na tej ulicy. Duża dwupiętrowa willa w wiejskim stylu z dachem krytym strzecha, białymi ścianami i dębowymi belkami pomalowanymi na czarno. Nad strzechą, najwyraźniej świeżo położoną, była umieszczona druciana siatka służąca do odstraszania ptaków. Reszta zdawała się pochodzić z szesnastego wieku i tak też zapewne było.

Wiberg zaparkował „Morrisa” i pomacał wewnętrzną kieszeń marynarki, sprawdzając, czy znajduje się w niej stereotypowe wspomnienie pośmiertne Associated Press. Usłyszał cichy, uspokajający szelest. Nie wyjmował kartek — znał ich treść na pamięć. To właśnie przesłana pocztą tydzień temu odbitka szczotkowa stała się powodem jego podróży. Wspomnienie nie mogło być opublikowane przed upływem roku, ale chodziły słuchy, że Darling jest chory, co zawsze stanowiło przyzwoity, naturalny pretekst do odwiedzin.

Wysiadł z samochodu i zapukał do drzwi frontowych stylizowanych na wiejskie wrota. Otworzyła mu pulchna, rumiana dziewczyna w stroju pokojówki, której wygląd świadczył o gorliwym kontakcie z wodą i mydłem. Podał swoje nazwisko. - Ach tak, pan Wiberg. Sir Edmund oczekuje pana — powiedziała z silnym akcentem irlandzkim. - Może woli pan — zaczekać w, ogrodzie?

— Chętnie — odrzekł. Dziewczyna najwidoczniej była nowym nabytkiem, pisarz bowiem nie miał tytułu szlacheckiego, był natomiast kawalerem Orderu Zasługi, co jest odznaczeniem o wiele wyższym. Podobno jednak Darling nie przywiązywał wagi do takich błahostek, więc postanowił jej nie poprawiać.

Pokojówka poprowadziła Wiberga przez ogromną jadalnię z niskim belkowanym sufitem i kominkiem z ręcznie wypalanej cegły ku oszklonym drzwiom werandy. W ogrodzie, zajmującym blisko półakrową powierzchnię, rosło mnóstwo kwitnących krzewów, głównie różanych, a wśród nich wiły się żwirowane alejki. Było tam również kilka starych jabłonek i grusz, a nawet drzewo figowe. Na powierzchni wydzielonej pod warzywnik stała mała szopa ogrodnicza. Całość osłaniało od drogi oraz sąsiadów wiklinowe ogrodzenie oraz wiecznie zielony żywopłot.

Najbardziej jednak zainteresował Wiberga murowany domek gościnny czy też przybudówka dla służby na tyłach ogrodu. W tym właśnie domku pracował Darling w czasach, gdy jego rodzina zamieszkiwała jeszcze willę. Pierwotnie dach przybudówki był spadzisty, kryty dachówką, później jednak górna jego część została wyrównana i założono tam słynne małe obserwatorium astronomiczne.

Ta okolica, pomyślał Wiberg, musiała być tak samo okropna, nim urodził się Darling, ale dla Darlinga nie miało to większego znaczenia. Był miłośnikiem wiedzy (nazywał ją „najwspanialszym, najbardziej widowiskowym sportem świata”) i zbudował to obserwatorium nie w celach badawczych, lecz tylko dlatego, że lubił patrzeć w gwiazdy.

Wiberg zerknął przez okno, nie dostrzegł jednak śladów obecności pisarza, widocznie teraz tylko pokojówka korzystała z tego pomieszczenia. Westchnął. Nie był człowiekiem szczególnie wrażliwym — nie mógł sobie na to pozwolić — ale bywały chwile, że nawet on czuł się przytłoczony swoją profesją.

Podjął na nowo wędrówkę po ogrodzie wdychając zapach róż i laków. Laków nie widywał nigdy w Stanach, miały ostrą egzotyczną woń, z lekka przypominającą woń kwitnącego tytoniu lub też — jak sobie wyobrażał — ziół używanych przy balsamowaniu zwłok w starożytnym Egipcie. Znowu zjawiła się pokojówka. Poprowadziła go raz jeszcze przez jadalnię, następnie przez ogromny obstawiony książkami hali w kształcie litery L, z kominkiem z polerowanego kamienia przy głównych schodach. Na górze znajdowała się sypialnia mistrza. Gdy Wiberg zbliżał się do drzwi, pokojówka zawołała: „Proszę uważać na głowę, sir!”, ale było już o sekundę za późno, zawadził czubkiem głowy o poprzeczną belkę.

Z głębi sypialni doleciał chichot.

— To jeszcze betka — usłyszał męski głos. - Ktoś cholernie nieostrożny wchodził tu kiedyś z dzieckiem na ręku.

Uderzenie nie było zbyt silne i Wiberg od razu o nim zapomniał. Edmund Gerrard Darling w kraciastym szlafroku spoczywał podparty poduszkami w ogromnym łożu i zapewne na piernatach, bowiem jego szczupłe ciało zdawało się w nim tonąć. Włosy miał nadal gęste, tylko czoło wyższe niż ma ostatniej fotografii zamieszczonej na okładce książki. Twarz wciąż jeszcze była patrycjuszowska, ale wskutek choroby rysy jej zgrubiały, przez co nabrała nieco łagodniejszego wyrazu, nie bardzo pasującego do człowieka, który jako krytyk przez blisko sześćdziesiąt lat bezlitośnie darł pasy ze swych kolegów, wytykając im brak podstawowej znajomości literatury angielskiej, nie mówiąc już o innych.

— Cieszę się bardzo, że mogę poznać pana. To dla mnie prawdziwy zaszczyt — powiedział Wiberg wyciągając notatnik.

— Chciałbym odpłacić panu tym samym — odparł Darling, skinieniem ręki wskazując fotel. - Niestety, od dawna już spodziewałem się pańskiej wizyty. Pewne pytanie tkwi w mym mózgu jak ćwiek i będę ogromnie zobowiązany, jeśli odpowie mi pan na nie od razu, zakładając oczywiście, że wolno panu to uczynić.

— Proszę się nie krępować. Ostatecznie ja również przyszedłem tu, aby zadawać pytania. Cóż to takiego?