Mógłbym jeszcze dodać, że profesor Bickerton, który był aktywnym popularyzatorem nauki, opublikował wśród swych książek jedną o tytule: „Niebezpieczeństwa czyhające na pioniera”. Wśród niebezpieczeństw, jakim muszą stawić czoło pionierzy, znajduje się kilka bardziej zniechęcających niż tacy Bickertonowie.
W latach trzydziestych i czterdziestych naukowcy w dalszym ciągu wyszydzali pionierów rakietowych jeśli w ogóle raczyli ich zauważyć. Każdy, kto zechce wstąpić rio dobrze zaopatrzonej biblioteki uniwersyteckiej, może znaleźć zachowany dla potomności na szacownych stronicach Philosophical Magazine ze stycznia 1941 roku przykład szczególnie interesujący ze względu na wysoką rangę jego autora.
Jest to praca wybitnego astronoma kanadyjskiego, profesora J. W. Campbella z Uniwersytetu w Albercie, zatytułowana „Lot rakietą na Księżyc”. Autor zaczyna ją cytatem z rozprawy edmontońskiej z roku 1938, stwierdzającym, że „lot rakietą na Księżyc wydaje się obecnie mniej odległy niż sto lat temu telewizja”, po czym rozpatruje ten temat w kategoriach matematycznych. Po kilkustronicowej analizie dochodzi do wniosku, że potrzeba by miliona ton masy startowej, aby wynieść jeden funt ładunku użytecznego w kosmiczną drogę.
Prawidłowa liczba dla dzisiejszych podstawowych paliw i technologii wynosi w przybliżeniu: jedna tona na funt — stosunek niższy, lecz prawie tak samo trudny do przyjęcia jak ów wyliczony przez profesora. Niemniej jego matematyka była bez zarzutu. Gdzież więc tkwił błąd?
Po prostu w założeniach wstępnych, które były beznadziejnie nierealistyczne. Wybrał dla rakiety tor, na którym trwoniłyby się ogromne ilości energii, założył przy tym tak małe wykorzystanie przyspieszenia, że większość paliwa zmarnowałaby się na” małych wysokościach przy pokonywaniu ziemskiego pola grawitacyjnego. To tak, jak gdyby wyliczył osiągi samochodu przy włączonym hamulcu. Nie dziwi więc końcowa konkluzja: „Jakkolwiek negatywne przepowiednie są zawsze niebezpieczne, może się okazać, że twierdzenie, iż lot rakietą na Księżyc wydaje się mniej odległy niż sto lat temu telewizja, jest zbyt optymistyczne”. Jestem pewien, że gdy abonenci Philosophical Magazine czytali te słowa w roku 1941, wielu z nich pomyślało sobie: „No, to powinno utrzeć nosa tym szalonym rakietomanom”.
A przecież prawidłowe liczby zostały opublikowane przez Ciołkowskiego, Obertha i Goddarda o wiele wcześniej. I chociaż prace dwóch pierwszych były zbyt trudne, by można w owym czasie sięgnąć do nich po konsultację, to rozprawa Goddarda „Metoda osiągania skrajnych wysokości” stanowiła już niemal pozycję klasyczną i była wydana przez Smithsonian Institution. Gdyby profesor Campbell zajrzał do niej (lub do jakiegokolwiek kompetentnego w tej dziedzinie autora — a było kilku takich, nawet w roku 1914), nie wprowadziłby w błąd swych czytelników ani też samego siebie. I nie musiałby znosić sarkastycznej analizy swej rozprawy opublikowanej przeze mnie w roku 1948 we wrześniowym numerze Journal of the British Interplanetary Society, której ukazanie się napsuło mu sporo krwi. Jeśli przypadkiem czyta on te słowa — przepraszam za ostry ton wypowiedzi, lecz nie za krytykę jako taką.
Nauki płynącej z tych przykładów nie należy powtarzać zbyt często, nie zawsze bywa ona rozumiana przez laików, którzy odczuwają niemal zabobonny lęk przed matematyką. Matematyka jednak jest tylko narzędziem, jakkolwiek niezmiernie skutecznym. Żadne równania — nawet imponujące i zawiłe — nie doprowadzą nas do prawdy, jeśli wstępne założenia są błędne. Aż dziw bierze, jak dalece potrafią pudłować kompetentni, lecz konserwatywni naukowcy oraz inżynierowie, z góry zakładając, że coś, co badają, jest nierealne. W takim przypadku uprzedzenie zaślepia nawet najbardziej wykształconych ludzi, nie są w stanie dojrzeć tego, co mają tuż przed nosem. I rzecz zupełnie niewiarygodna — doświadczenie niczego ich nie uczy, raz po raz powtarzają ten sam błąd.
Wśród moich najlepszych przyjaciół mam kilku astronomów i przykro mi wciąż rzucać kamyki do ich ogródka — wydaje mi się jednak, że astronomowie pobili absolutny rekord jako fałszywi prorocy. Jeśli państwo w to wątpicie, pozwólcie mi opowiedzieć historię tak przewrotną, że może wydać się nieprawdopodobna. Nie wymyśliłem jej — nie jestem aż tak cyniczny. Fakty może każdy sprawdzić w odpowiednich źródłach.
W roku 1935 założyciel British Interplanetary Society, P. E. Cleator, niebacznie popełnił pierwszą książkę o astronautyce opublikowaną w Anglii. Jego „Rakietą w Kosmos” dało (przypadkowo wysoce interesujące) zestawienie eksperymentów prowadzonych przez niemieckich i amerykańskich pionierów rakietowych, a także informacje dotyczące tak powszednich dziś zjawisk, jak rakiety wielostopniowe i satelity. Poważne czasopismo naukowe Naturę w numerze z czternastego marca 1936 roku zrecenzowało ową książkę w sposób dość zaskakujący:
„Od razu na wstępie trzeba powiedzieć, że cała procedura nakreślona w niniejszej książce przedstawia trudności tak zasadnicze, iż zmuszeni jesteśmy odrzucić pomysł jako absolutnie niewykonalny, choć autor uporczywie apeluje, by wyzbyć się uprzedzeń i przypomnieć sobie rzekomą nierealność lotów obiektów cięższych od powietrza. Taka analogia może być myląca i przypuszczamy, że tak będzie w tym przypadku…”
Cóż, całemu światu już wiadomo, jak myląca była ta analogia, aczkolwiek recenzent, podpisany tylko zagadkowymi inicjałami „R.v.d.R.W.”, miał, rzecz jasna, pełne prawo do wydania swej opinii.
W dwadzieścia lat później — po ogłoszeniu przez prezydenta Eisenhowera amerykańskiego programu satelitarnego — nowy astronom królewski przyjechał do Anglii, by objąć swe stanowisko. Prasa poprosiła go o wypowiedź na temat lotów kosmicznych. I oto po dwudziestu latach dr Richard van der Riet Woolley nie widział powodu do zmiany swoich poglądów. „Podróże kosmiczne — parsknął — są kompletną brednią”.
Prasa nie pozwoliła mu o tym zapomnieć, gdy już w następnym roku wystrzelony został Sputnik I. Później — jak na ironię — dr Woolley został, z tytułu swego stanowiska, prominentnym członkiem komitetu doradczego rządu brytyjskiego do spraw badań kosmicznych. Łatwo sobie wyobrazić uczucia tych, którzy w ciągu całego pokolenia starali się zainteresować Zjednoczone Królestwo przestrzenią kosmiczną *.[* Oddając sprawiedliwość dr. Woolleyowi, chciałbym przypomnieć, że owa krytyka z roku 1936 zawierała — prawdopodobnie pierwszą — sugestię, iż rakiety mogą wnieść wkład do wiedzy astronomicznej poprzez dokonywanie obserwacji w promieniach ultrafioletowych poza pochłaniającym ekranem atmosfery ziemskiej. Dzięki orbitalnym obserwatoriom astronomicznym oraz ich następcom idea ta została w pełni zrealizowana.]
Nawet ci, którzy sugerowali, iż rakiety mogą być wykorzystane do skromniejszych, za to o wiele bardziej niegodziwych celów, zostali zlekceważeni przez autorytety naukowe — z wyjątkiem Niemiec i Rosji.
Gdy zaskoczonemu światu odkryto istnienie V2 o zasięgu dwustu mil, zaczęły się spekulacje na temat pocisków międzykontynentalnych. Zostało to jednak zdecydowanie storpedowane przez dr. Vannevara Busha, jednego z cywilnych kierowników amerykańskiego programu naukowego w służbie wojny, wobec Komisji Senackiej trzeciego grudnia 1945 roku. Proszę posłuchać:
„Wiele się mówiło o rakiecie o zasięgu trzech tysięcy mil. W moim mniemaniu jest to nieosiągalne przez wiele jeszcze lat. Ludzie, którzy wypisują te irytujące rzeczy, wspominają o wystrzeleniu międzykontynentalnej rakiety o zasięgu trzech tysięcy mil, przenoszącej bombę atomową i sterowanej tak precyzyjnie, by trafiła w dokładnie określony cel, jakim może być miasto.