— Skończyłeś? - burknął Page. Wychylił brandy do dna i nalał sobie następną szklaneczkę.
— Jeszcze nie. Próbuję ci właśnie wytłumaczyć, że nie możemy sobie pozwolić na brak kontroli. Nie możemy na przykład podwyższyć granicy wieku do trzydziestu pięciu lat tylko po to, aby zelżał napór chętnych do podjęcia dorosłego życia.
— Nie miałbym nic przeciwko temu! — wybuchnął Page, myśląc o tym potwornym ostrzeżeniu, które wrzucił do pochłaniacza: Jutro kończy się okres pełnego, darmowego kredytu…
— Większość ludzi z trudem wytrzymuje trzydzieści lat nieróbstwa. - Dobson podniósł brew. - Przecież o tym ci właśnie mówiłem przed chwilą.
— Wszystko już słyszałem! Mam tego powyżej uszu! Nic nowego już nie wymyślisz. Więc może skierowałbyś się łaskawie w stronę drzwi? — Page jednym haustem przełknął następną porcję brandy.
— Tak — westchnął Dobson i szykował się do wstania. - Wszystko już słyszałeś… Widocznie nie potrafisz wyciągać odpowiednich wniosków. „Nikt nie jest tak głuchy jak ci, którzy nie chcą…” A zresztą, mniejsza o to.
Page patrzył za odchodzącym. Z jego oczu znikła wrogość, kiedy sobie uświadomił, że musi zadać koniecznie jeszcze jedno, ostatnie pytanie. Wypowiedział je na głos trochę wbrew sobie.
— Dobson! Czy wiesz może, co?…
I tu głos mu się załamał — częściowo dlatego, że wstydził się przyznać temu czarno odzianemu intruzowi, że boi się tego, co go czeka, a trochę dlatego, że bał się rzeczywiście.
Posępny gość zatrzymał się i odwrócił.
— Chodzi ci o to, czy wiem, co ci będą kazali robić? Widzisz — ja wiem. Ale nie zostałem upoważniony do wyjawienia ci tego sekretu. - Będą kazali? Myślałem, że istnieje jakaś możliwość swobodnego wyboru! — W głosie Page’a zabrzmiała znów jego zwykła pewność siebie.
— Biedny głupcze — powiedział Dobson. - Jak sądzisz, ile możliwości pozostawia się do wyboru komuś, kto roztrwonił ponad trzysta lat?
I odszedł.
To było jednak wspaniałe przyjęcie. Były tylko dwa przykre momenty: pierwszy, gdy trzeba było wezwać medy-techników, po tym jak rozgorzała bójka między dwoma mężczyznami o jakąś smarkulę, którą Page miał już w zeszłym roku i której nie uważał za wartą zachodu; drugi moment, gdy się zorientował, że krzyczy do tłumu namawiając gości do jeszcze większej swobody w jedzeniu i piciu, i że tańczy z coraz większym zapamiętaniem, a twarze ludzi stają się coraz bardziej przerażone gwałtownością jego zachowania. Powoli się opanował i zatuszował tę chwilę, która ujawniła jego uczucia, chwytając pierwszą z brzegu dziewczynę, by zasypać jej twarz pocałunkami. Nie wolno, aby zaczęto podejrzewać, że zapadł na niego wyrok. Tego wieczoru musi być do ostatniej chwili wśród ludzi, musi słyszeć śmiech i gwar, brzęk tłuczonych bezcennych przedmiotów, pod sobą czuć miękkie, pokryte perlistym, gorącym potem ciało, jedwabną poduszkę — a w uszach echo tego spokojnego, przerażającego głosu Dobsona.
Kiedy o trzeciej nad ranem nic mu nie wyszło z trzecią dziewczyną, zrozumiał, że oto nadchodzi kres.
Nagle odepchnął ją od siebie i wstał z łóżka. Poszedł do łazienki sąsiadującej z pokojem i zamknął za sobą drzwi. Nie było tu na szczęście nikogo, chociaż wcześniej ze trzy lub cztery osoby brały tu razem prysznic i pisały mydłem koloru lawendy nieprzyzwoite wierszyki na ścianach. Jedną ręką przytrzymując się ściany wpatrywał się w swoje odbicie w wielkim zwierciadle sięgającym od podłogi do sufitu. - Po raz ostatni — wyszeptał. - Ale dobrze mnie zapamiętają. Kogoś, kto ich oszukał. - Był to jedyny przejaw jego ambicji.
Nie był wyjątkiem. Ale inni, o których słyszał, że próbowali zrobić to samo, ci, którzy tak jak on, nie mogli znieść myśli o życiu bez nieustannego, egoistycznego dogadzania sobie — spartaczyli całą robotę. Plotkowano coś na ten temat; szeptano historie przyprawiające o dreszcz grozy, historie, które były na ogół efektem zdawkowych pytań: — Co się dzieje ostatnio z tym?… Dawno go nie widziałem. - Och, dostał ostrzeżenie. - No i co? — Próbował się wydostać z tej matni, poderżnął sobie gardło. - No i? — Odratowali go.
— Dobson by temu pewnie przyklasnął — powiedział Page do swego odbicia, obserwując bruzdy wokół miękkiej linii ust. - Pewnie powiedziałby, że zostali ostrzeżeni i musieli ponieść konsekwencje. Ale to, że uprzedzają, nie usprawiedliwia ich postępowania. Mam w nosie spłacanie zaciągniętego długu. Nikt się mnie nie pytał o zdanie, kiedy ustanawiali ten parszywy system — i teraz ja się wycofuję z tego całego interesu!
Głos jego zabrzmiał tak donośnie, że aż się przeraził; nie chciał, żeby go usłyszano. Po jego wyjściu przyjęcie powinno trwać nadal. Chciał, żeby trwało aż do chwili, kiedy nadejdzie wielka nowina! Hal Page dokonał tego! Hal Page wydostał się jednak!
Przez chwilę opanowała go chęć zmiany decyzji, przywołał jednak w pamięci wyraz twarzy Dobsona, pomyślał o tym, co się mogło kryć za słowami, jakie Dobson rzucił na odchodnym.
Nie — dużo lepsza jest już cicha ciemność śmierci. A on na pewno tego nie spartaczy.
Wóz powietrzny kosztował go półtora roku kredytu. Jest tego wart, pomyślał z rozmarzeniem, kiedy połykał pięć pastylek środka hipnotyzującego — kosztował trzy godziny — i skierował wóz w stronę morza. Paliwa wystarczało akurat na pięćdziesiąt mil. Do tego czasu będzie już na wysokości trzydziestu tysięcy stóp. Uderzenie w wodę z takiej wysokości to prawie jak rozbicie się o skałę. Nawet jeżeli zostanie z niego tyle, że mogliby tego użyć tylko do przeszczepów protetycznych — to będą mieli i tak dużo szczęścia. Będzie to jednak wszystko, co uzyskają jako spłatę słynnego… bijącego wszelkie rekordy, długu Hala Page’s… który wynosi więcej niż… trzysta…
Ciemność.
I przerażenie!
Światło w ciemności. Świadomość. Potworny, szokujący brak ciała. Wzrok, którego nie można odwrócić, bo nie ma powiek, by móc nimi przysłonić oczy zdrajcy. Chciał krzyknąć, ale nie miał głosu; próbował wstać — ale nóg też nie było.
Znajdował się w wielkim, jasnym pokoju o bladych ścianach bez okien. Naprzeciwko niego na żelaznym krześle siedział posępny, odziany na czarno Dobson. Wydawał się jakoś dziwnie wypukły, jak gdyby uzyskał dodatkową głębię. Czyjś głos powiedział: — Włączyć. - Na krawędzi widzenia poruszała się jakaś biała postać, w zupełnie idiotyczny sposób pozbawiona proporcji — była to kobieta w sterylnym dresie.
— Soczewki są chyba zbyt oddalone od siebie — powiedział Dobson. - Ma prawdopodobnie stereowizję.
Zbliżyło się coś ogromnego, i wymiary otoczenia wróciły prawie do normy. Hal Page pocieszał się tym, aby nie dopuścić do świadomości faktu, że żyje. To byłoby nie do zniesienia.
- Żal mi ciebie, Hal — powiedział miękko Dobson. - Nie staraj się mówić. Jeszcze nie podłączyliśmy obwodów głosowych. Nie sądziliśmy, że trzeba ci to będzie wszystko robić za jednym zamachem. Ale widzisz — to była tylko twoja wina, że tak głupio próbowałeś samobójstwa. Myśleliśmy, że uda się złagodzić szok.
Świadomość Hala jak mysz w klatce zaczęła szaleńczo obiegać wnętrze mózgu — o którym wiedział i w co nie miał odwagi uwierzyć — że jest jedyną rzeczą, jaką mu pozostawiono.
— Być może zwariujesz — powiedział Dobson prawie szeptem. - Wydaje mi się jednak, że zawsze byłeś cokolwiek szalony — na pograniczu psychopatii, niezdolny do wyciągania racjonalnych wniosków z tego, co ci mówiono, niezdolny do wczucia się w czyjeś słowa na tyle, aby w nie uwierzyć. Pomimo wszystko powinniśmy chyba być zadowoleni, że trafiają się tacy jak ty.