Przez miesiąc profesor przyjmował leki i przestrzegał ustalonego trybu życia. Halucynacje się nie powtórzyły.
Przełożył z rosyjskiego Lech Jęczmyk
Harrington Bayley Statek, który żeglował po oceanie Kosmosu
Rim należy do ludzi, którzy by wetknęli głowę do piekła po to tylko, żeby się przekonać, jak tam gorąco.
Jest krzepko zbudowany, niezbyt wysoki — ale dziś kiedy się spojrzy na niego, te cechy fizyczne po prostu się nie liczą. Zostaje obraz niechlujnego, zapijaczonego wałkonia, który się bez przerwy drapie, ponieważ od lat przestaliśmy się myć i prać garderobę.
Trzeba przyznać, że nieźleśmy się z Rimem urządzili. Siedzimy sobie w statku kosmicznym gdzieś za Neptunem i mamy za zadanie badać zasięg cząstek wysokiej energii, no i tak w ogóle. Czy może raczej jest to zadanie Rima, bo ja nie mam zielonego pojęcia o fizyce. Moja rola polega Jedynie na dotrzymaniu mu towarzystwa — żeby nie czuł się samotny.
Może to i śmieszne, ale jestem starym kumplem Rima i jeśli mam być szczery, nigdy jakoś nie miałem na Ziemi szczęścia do pracy, więc jak mi Rim zaproponował takie jedwabne życie, chętnie zamieniłem na nie moją dotychczasową tułaczkę.
Rim jest w tej chwili jednym z najwybitniejszych fizyków naszego systemu i mógłby prowadzić znacznie poważniejsze badania, ale odkąd pobił dyrektora Ośrodka Badań Sub-Nuklearnych Uniwersytetu Londyńskiego, jest to jedyne zajęcie, jakie mu zaoferowano. Mimo to jednak podoba mi się tutaj.
Właściwie jest fajnie. Może nie jak w piekle — na to jest za zimno — ale w kabinach mamy przytulnie i ciepło. Od czasu do czasu Rim zniża się do tego, żeby poświęcić parę godzin na tropienie tych swoich cząstek, czy jak im tam, ale przeważnie obijamy się popijając i kłócąc się, co czasem prowadzi nawet do bijatyk. Z reguły zwycięża Rim, ale przysięgam, że zanim mnie wykończy, pokażę mu, gdzie raki zimują. Mamy ogromne zapasy piwa, starczą na cały rok, a jak nam się skończą, wrócimy na Ziemię zatankować i — znów w Kosmos.
Kiedy ostatnim razem byliśmy na Ziemi, zmyli Rimowi głowę za to, że przysyła kiepskie sprawozdania, ale ostatnio naprawdę nie zauważyłem, żeby robił cokolwiek.
I trudno mieć mu to za złe. Takie zajęcie musi być cholernie nudne dla faceta w rodzaju Rima, którego stać na coś więcej.
Czasem, jak już mamy dość siedzenia w środku, wkładamy skafandry i wychodzimy na zewnątrz. Rozsiadamy się wygodnie, pociągamy sobie piwo przez zawory skafandrów i podziwiamy wszechświat. Kosmos to wspaniały widok, zwłaszcza tu, gdzie Słońce robi wrażenie po prostu bardzo jasnej gwiazdy. Jest zupełnie ciemno, ale nie mgliście, to znaczy widoczność jest bardzo dobra, tyle że w pobliżu nie ma nic do widzenia. Jest zimno i pusto.
Ale nam to z Rimem nie przeszkadza. Obaj mieliśmy już w życiu dość ludzkiego towarzystwa, a jeszcze do tego słyszałem, że na Ziemi mówi się ostatnio o prohibicji.
I właśnie kiedy tak sobie siedzieliśmy pewnego dnia na zewnątrz, stwierdziłem nagle, że coś widzę.
Pokazałem to Rimowi. Mały, ciemny przedmiot, zbyt mały i odległy, by można było rozróżnić jakieś kształty; w każdym razie przesłaniał gwiazdy i odbijał ich światło.
— Wiesz co — powiedział z niedowierzaniem Rim — to może być asteroid.
Ten pomysł przypadł mu do gustu. Nigdy dotychczas nie spotkaliśmy jeszcze asteroidu, ale w magazynku mieliśmy jakieś materiały wybuchowe na wypadek, gdyby nam się trafił. Rim kocha pirotechnikę.
Wgramoliliśmy się z powrotem przez właz, zdjęliśmy hełmy i weszliśmy do sterowni. Nie minęła chwila, a Rim miał go już na monitorze i robił namiary.
— Porusza się z szybkością trzydziestu mil na godzinę — powiedział włączając dysze manewrowe. Chodźmy, przyjrzyjmy mu się.
— Trzydzieści mil na godzinę? To chyba niezbyt wielka szybkość, co?
— W stosunku do nas. - Poprzez skołtunione włosy i bokobrody, które zarastały mu twarz, dostrzegłem nieznaczną zmarszczkę na jego czole. - Wydaje mi się, że on leci po tej samej orbicie co my.
— To dlaczego ma w porównaniu z nami różnicę szybkości trzydziestu mil na godzinę? Powinien poruszać się z tą samą szybkością.
Rim nie odpowiedział. Trzymał przy ustach butelkę. Ale kiedy zbliżyliśmy się do asteroidu, zaczął niecierpliwie postukiwać w masometr. Wreszcie grzmotnął w niego brutalnie.
— Hej, co się dzieje? — zawołałem.
— Masometr nie działa — mruknął.
— Jak to nie działa? Musi działać.
— Nie bądź idiotą, przecież ta rzecz musi mieć jakąś masę! W każdym razie jesteśmy już na tyle blisko, że możemy wyleźć na zewnątrz i dokładnie ją sobie obejrzeć.
No i cóż, okazało się, że to wcale nie był asteroid.
Dziwny ten przedmiot mógł mieć jakieś pół mili długości i mniej więcej siedem razy mniejszą szerokość. Pokrywały go biegnące wzdłuż i zachodzące na siebie listwy z jakiegoś ciemnego materiału. Gdybym powiedział, że wyglądało to śmiesznie, użyłbym grzecznego eufemizmu.
Jedno jest pewne: nie potrafiłem ocenić jego kształtu, widziałem tylko, że jest niewątpliwie dłuższy niż szerszy. Za każdym razem kiedy usiłowałem skupić na nim uwagę, żeby dokonać jego oceny wizualnej, umykał mi jakoś, nie ruszając się właściwie z miejsca. Miałem złudzenie, że jest śliski jak ryba.
I jeszcze jedna zabawna rzecz. W przestrzeni kosmicznej nie istnieje pojęcie „góry” i „dołu”; jest tylko tu i tam. A mimo to — niech mnie diabli — ilekroć na niego spojrzałem, odnosiłem wrażenie, że patrzę w górę. I cały czas miałem ochotę wdrapać się na to coś, żeby zobaczyć, co jest na wierzchu. Właściwie to obydwaj mieliśmy ochotę. Włączyliśmy silniczki skafandrowe i okrążaliśmy ten przedmiot, próbując się zorientować, co tu nie gra. Ale wszystko na nic: z każdego miejsca wyglądał tak samo i za każdym razem miałem to kretyńskie uczucie, że patrzymy na niego z dołu i że na wierzchu jest coś ciekawego, co warto zobaczyć.
W końcu zdecydowaliśmy się: wylądowaliśmy bezpośrednio na tej rzeczy. Włączyłem radiotelefon i usłyszałem, jak Rim drapie się wewnątrz swego skafandra.
— No więc to nie jest przedmiot pochodzenia naturalnego — zawyrokował. - To dzieło rąk ludzkich.
— O rany — zachichotałem — nigdy bym się tego nie domyślił, gdybyś mi nie powiedział.
— Zamknij się. - Oddalił się wściekły mrucząc coś pod nosem i pochylony zaczął badać dziwny kadłub. W chwilę później znów usłyszałem jego głos; tym razem zabrzmiał donośnie, przyjacielsko — Rim znalazł coś interesującego.
— Jakiś dziwny materiał — powiedział. - Nie mogę wydobyć z niego żadnego dźwięku.
— A jakiego dźwięku się spodziewałeś w przestrzeni kosmicznej?
— To znaczy nie widzę, żeby przekazywał drgania, kiedy uderzam w kadłub rękawicą. Nie czuję nawet, żeby moja ręka natrafiała na jakikolwiek opór — chociaż się zatrzymuje, tak jak powinna. I wiesz co? Mimo wszystko nasz masometr działał!
— Wielka rzecz! — parsknąłem ironicznie.
Rim wyprostował się i zbliżył do mnie.
— Piwo mi się skończyło. Nie masz przypadkiem?
W milczeniu wręczyłem mu butelkę słuchając niesamowitych bulgotów, wydobywających się z jego gardła, kiedy ciągnął piwo przez otwór w hełmie.
Widocznie suszyło go z podniecenia. W ciągu czterdziestu sekund opróżnił butelkę, cisnął ją w próżnię, zamrugał i mętnym spojrzeniem zaczął szacować nasze odkrycie. Miałem wrażenie, że to piwo wycieka mu oczami.