Выбрать главу

Ale Rim nie dał się pocieszyć, więc zaczęliśmy się zalewać w ponurym milczeniu. Nieraz w trakcie tej wyprawy zdarzały nam się takie pijackie wyskoki, zwłaszcza kiedy ogarniały nas wspomnienia naszych niepowodzeń doznanych wśród bliźnich na Ziemi, ale nigdy jeszcze nie widziałem, żeby Rim zalewał się z taką rozpaczą.

W parę godzin później ciężko dysząc zdołał przyjąć pozycję siedzącą.

— Czy ty nie rozumiesz… — powiedział ochryple, z trudem dobierając słowa. - Czy ty nie rozumiesz, na czym polega dowcip z tym statkiem? Przecież on płynie w przestrzeni jak okręt po wodzie. Jest rzeczywiście poza przestrzenią — poza wymiarami. Ale on się na nich unosi i my widzimy tę część, która na skutek ciężaru znajduje się poniżej linii zanurzenia… to znaczy zanurzenia w przestrzeni.

— Ale przecież on nie ma żadnego ciężaru — zaoponowałem niezbyt przytomnie. Mieliśmy już wtedy obaj nieźle w czubie.

— Chodzi o ciężar w ich sensie, nie w naszym, idioto. O rany, ale jeśli przestrzeń jest dla nich wodą, to co jest dla nich powietrzem? A my, wiesz, czym dla nich jesteśmy? Rybami w morzu. Które nigdy nie osiągną powierzchni.

Macając na oślep podszedł do mnie, aż dotknął ręką mojego ramienia.

— Wiesz, co ci powiem: nigdy już nam się więcej nie trafi taka okazja.

— Jaka znów okazja?

- Żeby zobaczyć, jak to jest tam, gdzie nie ma przestrzeni. Wchodzę do tego statku.

— Ale przecież nie możesz tego zrobić…

— Jak to nie mogę? Będziesz mi mówił, co ja mogę, a czego nie mogę? Mnie, Rimowi, Rimowi Wielkiemu? Gdyby nie ja, toby cię tu przecież nie było. Dalej byś się wycierał po rynsztokach na Ziemi.

Nawet w moim pijanym widzie zorientowałem się, że Rim osiągnął stadium rozdrażnienia, po którym zwykle następowało stadium rozczulania się nad sobą. I tak nie mogłem zrobić nic, żeby temu zapobiec, a przynajmniej było to jakieś urozmaicenie. W każdym razie w porównaniu z innymi szalonymi pomysłami, jakie mogły mu w tym stanie strzelić do głowy, ten był oryginalny. Zawierał element ryzyka.

— Zastanów się — zacząłem mu jednak perswadować. - Jakim cudem zamierzasz dostać się na ten statek. Przecież on nie ma żadnych otworów. Gdybyś więcej czasu spędzał w laboratorium… — Właśnie w laboratorium! — Z oczu Rima trysnęły wielkie brunatne łzy. - Uniemożliwili mi jakąkolwiek poważniejszą pracę naukową! Zesłali mnie tu, gdzie według nich nic nie będę mógł zrobić…

— Geniusz rzadko kiedy bywa doceniony — usiłowałem go pocieszyć.

— Zobaczysz, Rim zrobi jeszcze odkrycie, które zadziwi wszystkich. Rim zbada istotę przestrzeni. Przekonasz się.

— Ale, stary, tam się naprawdę nie ma jak dostać.

— Nie ma jak! Parę uncji materiału wybuchowego w zupełności wystarczy. Najważniejsze tylko, żebym tam wszedł, zanim wedrze się do środka ta cholerna przestrzeń, i tylko patrzył… patrzył…

Jego głos przeszedł w znajomy bełkot. Zdumiony zerwałem się na nogi. Rim był naprawdę pijany!

— No dobrze, a co z ludźmi, którzy są tam wewnątrz?

Obrzucił mnie wrednym spojrzeniem, jakiego nigdy dotychczas u niego nie widziałem. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo nienawidzi społeczeństwa za to, że tak się z nim obeszło — mimo że była to przecież jego wina. Teraz postanowił odegrać się na sile, jaką stanowił kodeks moralny tego społeczeństwa.

— Z ludźmi!? - ryknął. - Odrobina przestrzeni im nie zaszkodzi! To wszystko dla dobra nauki!

Potrząsnąłem głową z całą stanowczością, na jaką mnie było stać.

— Nigdzie nie idziesz.

— I ty będziesz mówił Rimowi, co ma robić, tak? — Pokiwał głową nieprzytomnie i jego pięść wylądowała na moim nosie. Zachwiałem się. Mimo bólu, mimo błyskawic, które przeszywały mój mózg, usiłowałem ocenić sytuację, zanim przewróciłem się na krzesło. Rim nacierał. Odwróciłem się na bok, żeby uniknąć następnego ciosu, i jednocześnie rozglądałem się za czymś, czym mógłbym go uderzyć. Butelka! W zasięgu ręki miałem pustą butelkę. Sięgnąłem po nią podnosząc się jednocześnie z ziemi.

Rim przyczajony, też zamierzał się na mnie butelką.

— Aha, więc idą w ruch butelki — warknął i rąbnął swoją o krawędź stołu. Tego jeszcze nie było.

— Rim! — krzyknąłem przerażony. - Przecież znamy się od dziecka!

Tyłem wycofałem się pod ścianę; z osłupienia butelka wypadła mi z ręki. Rim zbliżał się do mnie z dumą wystawiając wyszczerbione szkło i robiąc takie ruchy, jakby chciał mnie uderzyć. W ostatniej chwili cisnął stłuczoną butelkę gdzieś w bok i ulokował na mojej szczęce jeden ze swoich najpotężniejszych ciosów.

I wtedy właśnie opuściłem na jakiś czas naszą kabinę, żeby się przenieść w szczęśliwsze rejony nieświadomości.

Kiedy oprzytomniałem, Rima już nie było. Nie wiem, jak długo mogło to trwać, myślę, że z pięć, dziesięć minut.

Byłem zbyt zamroczony, żeby za nim pójść. Wstałem z jękiem, trochę się nad sobą użaliłem i znów zająłem pozycję leżącą, tym razem jednak na kanapie. Głowa mi pękała, ale chyba nie tylko od piwa.

Po raz pierwszy w życiu poczułem wyrzuty sumienia. Dlaczego — nie rozumiem. To już raczej Rim powinien je mieć, nie ja. A jednak powlokłem się do lustra, przed którym stałem długo, acz chwiejnie, wpatrzony w przerażający widok, jaki sobą przedstawiałem.

— Wyglądasz koszmarnie — rzuciłem rozpaczliwe oskarżenie pod własnym adresem. - Wyglądasz tak samo koszmarnie jak on.

Przez chwilę pocieszałem się, że może nie aż tak, po czym zainteresowałem się, co on robi. Włączyłem główny ekran, który ukazał mi obcy statek. Powiększając obraz kilkakrotnie spostrzegłem mojego partnera majstrującego coś w dolnej części rufowej. Nagle zobaczyłem, jak cofa się błyskawicznie i jak zaraz potem silna eksplozja wyrywa w burcie statku pokaźną dziurę.

Rim natychmiast dał nura w ten otwór, ale w ciągu tamtych paru krótkich sekund, zanim mi zniknął z oczu, zdołałem jeszcze zobaczyć, jak skręca się i wije, niby pod działaniem silnego prądu. Już po chwili jednak przestałem się nim interesować, całkowicie pochłonięty tym, co działo się ze statkiem.

Kiedy mianowicie wdarła się do jego wnętrza przestrzeń, zaczął tonąć. To znaczy stawał się jakby większy, wyrazistszy, bardziej majestatyczny. W miarę jak coraz głębiej się zanurzał, wyjaśniała się powoli zagadka jego kształtu, aż wreszcie ukazał się nam, rybom, w całej swojej okazałości: z kilem, który jednak był, wygiętą linią dzioba, burtami i rufą. Dostrzegłem nawet wiosło sterowe.

Powoli w gwiezdnym wszechświecie wyłonił się pełny obraz statku kołysanego prądami przestrzeni. Wreszcie, kiedy zatonął już całkowicie, zobaczyłem wszystko dokładnie: odkryty pokład, martwą załogę i wielki kwadrat żagla, a koło niego piękną młodą parę, która tym statkiem płynęła: młodzieńca o twarzy poety — ze złotą obręczą na szyi i krótkim sztyletem, symbolem władzy, u boku — i piękność w zwiewnej szacie, z kunsztowną fryzurą, objętych w uścisku. Na ich obliczach śmierć rozlała wyraz pogodnego spokoju. Oczywiście mieli po jakieś dziesięć metrów wzrostu…

W ciągu paru minut statek zaczął się rozpadać. Na widok maleńkiej postaci przedzierającej się przez szczątki zęz automatycznie włączyłem radiotelefon. Usłyszałem chrapliwy oddech Rima. Wszystko odbywało się według programu. Za pomocą silniczków skafandrowych błyskawicznie pokonał niewielką odległość dzielącą go od szlachetnej pary. Na tle ich wdzięcznych postaci przypominał ordynarnego karła.

Po chwili ich zanurzone w przestrzeni ciała też się zaczęły rozpadać; rozpływały się w wirujących drobinkach, krótkich błyskach i spiralach. Aż wreszcie cały statek, nasiąknięty wodą, a raczej przestrzenią, rozleciał się na maleńkie cząstki pogrążając się w niebycie.