Выбрать главу

— Zrobiliście zabieg plastyczny? — powiedział.

— Trzeba było trochę cię poprawić — Telp uśmiechnął się znowu. - Ale jesteś chyba zadowolony.

— Tak.

Patrzył teraz na swoją twarz, krótko, prawie przy skórze przycięte włosy i na dziwny opalizujący materiał, który go szczelnie opinał. Guzików nie spostrzegł. Spojrzał na Telpa. Telp ubrany był w strój z tego samego materiału.

— Jak to się zdejmuje? — zapytał.

Telp podszedł do niego i lekko szarpnął materiał na szyi. Materiał rozszedł się wzdłuż niewidocznego szwu. Korn widział teraz swoją pierś i cienkie zbielałe blizny długich cięć.

— Krajaliście mnie?

— Tak, ale zrosło się świetnie, jak widzisz.

— Zupełnie nie czuję tych blizn — powiedział Korn. - W ogóle wydaje się, że to wszystko, coście zrobili ze mną, to dobra robota.

— Nie może być inaczej. Jesteś moim doktoratem, Korn.

Korn spojrzał na Telpa, ale twarz tamtego była poważna.

— Doktoratem? To było aż tak poważne?

— Więcej. To była rzecz zupełnie nowa. Unikalny zabieg.

— Naprawdę?

— Przekonasz się jeszcze o tym. W każdym razie twój organizm jest bez zarzutu. Rozumiesz? Stuprocentowo sprawny, może nawet nieco więcej niż stuprocentowo. Wszystko przed tobą. Możesz zostać nawet kosmonautą.

— Ta dziewczyna mówiła mi co prawda tylko o nartach…

— Dziewczyna?

— Ta, z którą rozmawiałem tuż po przebudzeniu.

— Ach, Koma.

— Tak się nazywa?

— Właśnie. Opiekowała się tobą. Ja jestem tylko lekarzem, operacja, zabiegi wstępne. Potem oczywiście też się tobą zajmowałem, ale jako lekarz, rozumiesz?

— Tak. Pewnie masz wielu pacjentów. Kar ma ich zawsze za dużo.

— Kto?

— Kar, moja żona. Musiałeś się przecież z nią kontaktować.

— Tak, oczywiście.

— Ona mnie tu umieściła, moja żona. To jakaś bardzo nowoczesna klinika.

Telp chwilę nie odpowiadał, patrzył w okno, na gałęzie drzewa poruszane wiatrem.

— Jedno jest pewne, Korn — powiedział w końcu. - To, że żyjesz, jej masz do zawdzięczenia.

— No i tobie…

— Moja rola — Telp zawahał się — jest w pewnym sensie wtórna.

— Nie rozumiem.

— Porozmawiamy jeszcze o tym. Teraz coś zjesz. Pierwszy prawdziwy posiłek po długim sztucznym odżywianiu. Cieszysz się?

— Jasne.

— Zaraz tu będzie. Wyda ci się może trochę dziwny, ale jeszcze jesteś na diecie. A ja pójdę do innych moich podopiecznych.

Korn chciał go jeszcze zapytać, kiedy skończy się izolacja, ale wtedy właśnie drzwi się otworzyły, wjechał stolik i zapachniało bulionem. Telp przysunął mu krzesło.

— Siadaj i jedz. Może chcesz posłuchać muzyki. Już starożytni doceniali wpływ muzyki na proces trawienia.

— Jest tu gdzieś radio? — Korn rozejrzał się, ale radia nie zobaczył.

— Tylko głośnik. Co chcesz posłuchać?

— Wszystko jedno. - Korn usiadł i rozłożył serwetkę na kolanach. Usłyszał cichy trzask i pierwsze dźwięki melodii.

— Włączyłeś?

— Ja? Nie. To jest automatyczne — powiedział Telp i wyszedł.

„Automatyczne… — pomyślał Korn. - Ten szpital jest w ogóle trochę nadmiernie automatyczny”. Ale potem zaczął jeść, słuchał Mozarta i przestał myśleć o tym. Pomyślał o tym raz jeszcze, gdy wstał, a stolik samoczynnie wyjechał przez drzwi, które rozwarły się na chwilę. Chciał zobaczyć, co się stanie ze stolikiem, podszedł do drzwi i czekał, aż się otworzą, ale pozostały zamknięte i widział tylko ich żółtawo opalizującą powierzchnię. Wrócił na środek pokoju, spojrzał w okno, w szare niebo nadchodzącego zmierzchu, i zaczai myśleć. Potem położył się i zasnął. Znowu był na drodze w ten poranek, gdy nocny mróz ściął wodę wieczornej odwilży. Znowu wyprzedzał niezgrabne wielkie autobusy na autostradzie i widział na horyzoncie zbliżające się góry. Wewnątrz było ciepło, bo ogrzewanie pracowało już kilkadziesiąt minut, i gdy wjeżdżał w pierwsze serpentyny, pogwizdywał marsz, który pamiętał ze swych harcerskich czasów. A potem przymarzłe płaty śniegu na szosie, zakręt i dziwny ucisk w żołądku, gdy koła oderwały się od nawierzchni. Zbudził się. Czuł tętno w skroniach. Równocześnie usłyszał głos:

— …i znowu, znowu nie kontrolowany sen. To jest niedopuszczalne. Ile razy mam ci to powtarzać…

— Zgodnie ze schematem rekombinacyjnym ta faza musi nadejść. - To mówiła kobieta, kobieta, której głos znał.

— Nic mnie twoja faza nie obchodzi. To mój pacjent.

Korn otworzył oczy. Telp stał koło łóżka, poza nim nie dojrzał nikogo.

— On już nie śpi. Zajmij się nim. Ja potem wrócę.

Korn spojrzał na drzwi, ale tam także nie było nikogo. Telp patrzył teraz wprost na niego.

— To nie jest przyjemne, te wszystkie sny. Ale to minie. Potem będziesz miał normalne sny, których nie będziesz pamiętał.

— A ona… dlaczego ona wyszła?

— Kto, Koma? Wróci. W najbliższym czasie będziesz bardziej pod jej niż moją opieką. Ona nadzoruje twój proces adaptacyjny.

— Jest psychologiem?

— Psychologiem też. No cóż, wracam do siebie. Przyszedłem tu, bo ciśnienie twojej krwi wzrosło, tętno ci podskoczyło i chciałem zobaczyć, co się dzieje…

— Wiesz, myślałem nad tym i mam tego dość — powiedział Korn.

— Nie rozumiem.

— Mam dość tej izolacji. Czuję się zdrowy, zupełnie zdrowy, chcę zobaczyć rodzinę, jakieś znajome twarze. Chcę stąd wyjść.

— Wyjdziesz niedługo.

— Słyszałem to już przedtem.

— A cóż byś chciał nowego usłyszeć?

— Termin, jakąś datę.

Telp spojrzał na niego uważnie.

— Przejdziesz proces adaptacyjny. To nie trwa długo, dwa, trzy dni. Potem wyjdziesz i o reszcie sam zadecydujesz. Ale te kilka dni musisz poczekać. Jesteś dorosłym człowiekiem, Korn.

Przy drzwiach odwrócił się jeszcze, spojrzał na Korna i powiedział:

— Masz trzydzieści jeden lat. Wkroczyłeś dopiero w „smugę cienia” i wszystko przed tobą. Pamiętaj o tym, zawsze.

Wyszedł, a Korn patrzył w sufit, który jarzył się w mroku ledwo widoczną niebieskawą poświatą, i zastanawiał się, co naprawdę chciał mu powiedzieć ten lekarz o szerokim czole, palcach, które jeszcze nie drżały i oczach krótkowidza. Potem sufit przygasł i leżał w ciemności. Otworzył oczy, gdy poczuł dotknięcie na czole, tuż pod linią włosów. W pokoju znowu było jasno i zobaczył dziewczynę. Siedziała na krześle, tuż obok łóżka i patrzyła wprost na mego. „Wygląda jak portret — pomyślał. - Jak obraz starych dobrych mistrzów, którzy nie udziwniali tego świata; jak portret wyjęty z ram”.

— Ty jesteś Koma? — zapytał.

— Tak. Rozmawialiśmy już ze sobą. Teraz przyszłam do ciebie.

— Wiem, jesteś psychologiem. Kierujesz moim procesem adaptacyjnym.

— Można tak to nazwać. Ale cały proces to po prostu rozmowa — mówiła spokojnie, wyraźnie, jak dobry wykładowca.

— I od czego chcesz zacząć?

— To obojętne. Kiedyś zajmowałeś się astronomią, prawda?

— Tak, jeszcze przed maturą. Skąd wiesz o tym?

— Musisz przyjąć, że wiem o tobie bardzo dużo, przyjąć to jako założenie i nie dziwić się więcej. Zgoda?

— Tak. A więc zajmowałem się astronomią, to było wcześniej, zanim zacząłem studia na wydziale fizyki.