Выбрать главу

Spojrzał na nią i pomyślał, że chce być sam.

— Ty mnie obserwujesz jak… jak obiekt. Ty także pewnie robisz doktorat — powiedział i po raz drugi spostrzegł, że ją uraził.

— Nie, nie robię doktoratu — powiedziała. - Pójdę już. Reszta to sprawy techniczne. Chcę ci ułatwić poruszanie się w tym trochę innym świecie.

— Więc izolacja skończona?

— Tak. Twoje ubranie czeka na ciebie — wskazała uchyloną ścienną szafę. Korn pomyślał, że przedtem szafy tam nie było, ale nic nie powiedział. - Jutro pokażę ci kilka stereowidów, to znaczy filmów.

— …i mogę stąd wyjść? - przerwał jej.

— Tak.

— W każdej chwili, teraz, za godzinę?

— Tak. Odradzałabym ci pośpiech, ale zrobisz, jak zechcesz. I jeszcze jedno: tu jest twój zlicz — podała mu małą plastykową tabliczkę z tłoczonymi znakami.

— ASMI — 413 — 9221 — przeczytał. - Co to jest? Karta identyfikacyjna?

— Więcej. Jest to jedyna rzecz, która jest ci niezbędna. Zapamiętaj swój zlicz. Możesz zapomnieć, jak się nazywasz, ale zlicz musisz pamiętać.

— ASMI — 413 — 9221 — powtórzył.

- Świetnie — uśmiechnęła się. - Teraz zaśniesz.

Światła jakby przygasły i twarz dziewczyny widział niewyraźnie.

,Nie chcę zasnąć” — pomyślał i więcej już nic nie pamiętał.

Gdy się zbudził i dotknął swego czoła, czuł pod palcami wgniecenie skóry, jakie zostawia hełm. Był dzień. Za oknem widział drzewo i pierwsze drobne zielone liście.

Michaił Puchów Nad przepaścią

Złotow stał na stopniu drommera i mrużąc oczy przyglądał się, jak Sandler, sunąc długimi susami, zbliża się do niego. Jego sylwetka, czarna w promieniach zachodzącego Słońca, rosła w oczach.

— Jest robota? — zapytał, kiedy tamten wskoczył już na stopień. Sandler skinął głową. Weszli do kabiny i pojazd natychmiast wzbił się w niebo. Zamglona tarcza Księżyca topniała w dole, z wolna zlewając się z błękitną kulą Ziemi. - Statek w Orionie — powiedział Sandler. - Dwudziesty wiek. Albo początek dwudziestego pierwszego.

Pojazd zadrżał nagle, znalazłszy się w ognisku hiperanteny marsjańskiej. Potem wibracje ustały i drommer przeskoczył 1013-kilometrową przepaść lekko jak fala radiowa — tyle tylko, że nieporównanie szybciej. Słońce było teraz gwiazdą średniej wielkości.

- Że też trzeba po takiego rupiecia… — mruknął Złotow.

Sandler wprowadził do pamięci maszyny równanie statku, któremu lecieli na spotkanie. Drommer znów wykonał skok — tym razem już samodzielnie — i ponownie wychynął z zadaną prędkością w żądanym punkcie przestrzeni.

— Dziwny jakiś — powiedział Złotow. - Zupełnie jak nie nasz.

Reflektory drommera oświetlały starodawny gwiazdolot, powracający z dalekiego rejsu na Ziemię. Dziób i rufa statku tonęły w mroku. Cylindryczny korpus równomiernie wirował wokół osi symulując pole ciężkości. Drommer sunął wolno wzdłuż przezroczystych pokładów niby kanoe z ciekawskimi tubylcami.

— Po prostu jest bardzo stary. - Sandler zatrzymał pojazd. - Spróbujemy tutaj.

Drommer wykonał jeszcze jeden skok — już ostatni — i znaleźli się we wnętrzu gwiazdolotu, w pustym, przestronnym korytarzu. Siła odśrodkowa miękko ułożyła pojazd na podłodze wykonanej z przezroczystego materiału. Sandler wyskoczył z kabiny, po chwili Złotow poszedł za jego przykładem.

- Świetne — powiedział, spoglądając na gwiazdy pod stopami. - Jakby się chodziło po niebie. Tylko czemu tu tak pusto?

— Widocznie mają tu teraz noc — odparł po chwili zastanowienia Sandler. - I wszyscy śpią. Śnią sobie o tym, jak to za rok będą lądować na Ziemi. - A my tu mamy dla nich niespodziankę — uśmiechnął się Złotow. - Kocham niespodzianki! Słuchaj, czy oni tu nie mają żadnej wachty? — Jest, z pewnością… Pewnie gdzieś na przodzie, w sterowni.

Szli szybko po szklanej podłodze. W korytarzu trwała cisza i tylko gdzieś na jego końcach szemrało echo kroków. Nagle Złotow — ledwie dosłyszalnie — roześmiał się. Sandler spojrzał na niego, zaskoczony.

— Całe życie marzyłem o takiej okazji — powiedział Złotow. - Postaw się w miejscu tego wachtowego. Siedzisz tyle godzin pod rząd w tej sterowni sam jeden przy pulpicie i tu nagle ni stąd, ni zowąd pojawiam się ja. Potrząsam cię za ramię i mówię: „Niech pan będzie łaskaw to podpisać, o tu…”. Przecież byś zemdlał.

— No i co? — Nic, śmieszne — odparł Złotow. Potem westchnął. - Tyle że to się nigdy nie zdarza. Zawsze ci ktoś wcześniej zedrze z głowy urojoną perukę i w sumie ci nie do śmiechu. I kiedy wreszcie wszystko wyjaśnisz, tamci długo i nudnie będą się rozwodzić nad tym, jak to lecieli setkę lat, dotarli do Syriusza, siedzieli tam całe trzy dni i teraz wracają, niosąc swój wkład do skarbnicy ludzkiej wiedzy…

— Dość — cicho powiedział Sandler. - Nie ma się z czego śmiać.

— Nie masz poczucia humoru — obruszył się Złotow. - Ja nie jestem temu winien, że się tak nadymają. Może nawet bardziej niż ty pragnąłbym, żeby któryś z nich się odwrócił i powiedział: „Obleciałem całą Galaktykę, byłem w układach tysięcy gwiazd, widziałem obce cywilizacje…” Niestety, to się nie zdarza.

Resztę drogi przebyli szybko, w milczeniu. Drzwi sterowni były tylko przymknięte. Złotow błagalnie spojrzał na Sandlera.

— No dobra — powiedział tamten z ociąganiem. - Dokonaj tego nikczemnego aktu.

Ostrożnie weszli do środka. Sterownia także okazała się przestronniejsza, niż się tego spodziewali. Pod przeciwległą ścianą, odwrócony do nich plecami, siedział w obrotowym fotelu jakiś mężczyzna. Jego łysa czaszka wyraziście rysowała się na tle płyt aparatury.

Złotow bezgłośnie podkradł się do człowieka w fotelu, czując na sobie pełne wyrzutu spojrzenie Sandlera. Ale pokusa była wielka. Położył dłoń na ramieniu wachtowego. Ten przez sekundę pozostał jeszcze nieruchomy, potem strząsnął rękę Złotowa z ramienia i odwrócił się na fotelu ku niemu. Wszystko na jego twarzy — począwszy od nienormalnie jasnej skóry — wskazywało, że jest przybyszem z przeszłości. Jasne, błękitne oczy spojrzały na Złotowa.

— Jest pan wachtowym? — spokojnie spytał Złotow, dobywając z kieszeni na piersi zawczasu wypełniony blankiet. - Niech pan będzie łaskaw to podpisać.

Wachtowy w milczeniu odebrał arkusz papieru, szybko przebiegł oczyma tekst, podpisał się pod nim i zwrócił blankiet Złotowowi. Potem odwrócił się do pulpitu.

Po minucie raz jeszcze obejrzał się przez ramię.

— Podpisać coś jeszcze?

— N-nie — odparł Złotow.

— To cóż pan tu tak stoi? Chce pan zrobić wywiad?

Złotow nie był w stanie wykrztusić słowa. Słyszał za plecami dziwne dźwięki, jakby płacz dziecka, ale nie miał sił obejrzeć się, żeby zobaczyć, co tam się dzieje.

— Wobec tego, jeśli pan pozwoli, pójdę już — powiedział wachtowy. - Koniec dyżuru, czas trochę pospać. Zaraz tu powinien być mój zmiennik.

Wstał z fotela, okazując się nadspodziewanie wysoki i skierował do wyjścia. Złotow osunął się na opuszczony fotel. Po chwili podszedł tam Sandler, poszperał przy ścianie pokrytej blokami aparatury i wydostał stamtąd składany stołeczek, usadawiając się na nim. Nie mógł już się śmiać, opanowała go czkawka. Jakiś czas w milczeniu spoglądali po sobie.

— I tak zawsze — mruknął wreszcie Złotow. - A ten co? Telepata jakiś?

Z korytarza dały się słyszeć szybkie kroki. Do sterowni wszedł mężczyzna może czterdziestoletni, również nienormalnie jasnoskóry. Skierował się wprost ku nim, wyciągając na powitanie rękę.