— No dobra, ale nie rozumiesz, co się może stać? Kiedy oni skończą tę listę i mimo to nikt nie zatrąbi na Sąd Ostateczny — czy na coś, czego oni się tam spodziewają — możemy im podpaść! To jest nasza maszyna. Ani odrobiną nie podoba mi się taka perspektywa.
— Rozumiem — powiedział wolno George. - Wstrzeliłeś się w dychę. Ale takie rzeczy już się zdarzały, sam wiesz. Jak byłem dzieckiem, to tam, u siebie w Luizjanie, mieliśmy pomylonego kaznodzieję. Raz powiedział, że w następną niedzielę będzie koniec świata. Ludzie mu uwierzyli, posprzedawali nawet swoje domy. No i jak nic się nie stało, to wcale nie wybrzydzali, jak byś się tego spodziewał. Doszli po prostu do wniosku, że się pomylił w swoich obliczeniach i nadal w to wierzyli. Podejrzewam, że niektórzy z nich wierzą w to do dziś.
— Tak, tylko że zapomniałeś zdaje się, że tu nie jest Luizjana. I jest nas tylko dwóch — przeciwko setkom mnichów. Lubię ich nawet i żal mi będzie starego Sama, jak mu to dzieło jego życia nie wypali, ale mimo wszystko wolałbym być wtedy gdzie indziej.
— Ja marzę już o tym od tygodni. Ale nic tu się nie da zrobić, dopóki nie dobiegnie końca kontrakt i nie przyleci samolot, żeby nas stąd zabrać.
— Oczywiście — powiedział w zamyśleniu Chuck. - Ale może by tak jakiś maleńki sabotażyk…
— Cholerę, a nie sabotaż! To by tylko pogorszyło cały ten interes!
— Nie wiesz jeszcze, co mam na myśli. Popatrz na to tak: jeśli maszyna będzie pracować w dotychczasowym, dwudziestogodzinnym wymiarze godzin, powinna skończyć robotę za cztery dni. A samolot będzie dopiero za tydzień. Okay — więc wszystko, co należałoby zrobić, to wyszukać podczas jednego z planowych przeglądów jakiś element, który trzeba by niby wymienić. Rozumiesz: coś, co przeciągnęłoby obliczenia jeszcze o parę dni… Oczywiście, naprawilibyśmy to, tyle że bez pośpiechu. Jeśli robotę umiejętnie rozłożyć w czasie, to można tak wycelować, że w chwili, kiedy im będzie wyskakiwać ostatnie imię z tego ich spisu — my będziemy już na dole, na lądowisku. Wtedy już nas nie będą mogli złapać.
— Nie podoba mi się to — powiedział George. - Nigdy jeszcze czegoś takiego nie zrobiłem w robocie. Zresztą mogliby zacząć coś podejrzewać. Nie, nie, ja tu spokojnie dosiedzę do końca i pogodzę się ze wszystkim, co się zdarzy.
— Nadal mi się to nie podoba — powiedział George w siedem dni później, kiedy niestrudzone himalajskie kuce niosły ich krętą drogą w dół. - I nie myśl, że wieję stąd ze strachu. Głupio mi tylko z powodu tych biednych, starych facetów i nie chciałem być wśród nich, kiedy zrozumieją, jacy byli naiwni. Ciekaw jestem, jak to przyjmie Sam.
— To dziwne — powiedział Chuck — ale jak mu dzisiaj powiedziałem „good-bye”, to nagle odniosłem wrażenie, że on doskonale wiedział, że wiejemy. I że go to w ogóle nie obchodziło, bo wiedział, że maszyna pracuje jak trzeba i rychło skończy robotę. Poza tym… no jasne, dla niego po prostu nie ma już żadnego Poza Tym… George odwrócił się w siodle i spojrzał w górę. To była ostatnia okazja, żeby ogarnąć wzrokiem cały klasztor.
Na tle rozczerwienionego łuną późnego zachodu nieba wyraźnie rysowały się kanciaste sylwety zabudowań klasztornych, przycupniętych do skał. Gdzieniegdzie, niby w bocznych lukach oceanicznego liniowca — połyskiwały nikłe światła. Oczywiście światła elektryczne, zasilane z tego samego co i „Mark V” źródła. „Jak długo jeszcze? — przemknęło George’owi przez głowę. - Czy roztrzaskają potem komputer, zawiedzeni, przepełnieni goryczą? Czy po prostu spokojnie zasiądą, by rozpocząć od nowa swoje obłąkańcze rachunki?”
Dokładnie wiedział, co się tam teraz w górze działo. Dalajlama i jego asystenci, ubrani w jedwabne szaty, siedzieli studiując wydruki komputera. Młodsi mnisi odbierali je z maszyn do pisania i składali w potężne woluminy. Nikt nic nie mówił. Jedynym dźwiękiem był nieprzerwany, jak ulewa, stukot czcionek elektrycznych maszyn do pisania. Sam „Mark” pracował w zupełnym milczeniu. A przecież w jego trzewiach w ciągu sekundy dokonywały się tysiące operacji. „Trzy miesiące takich obliczeń — pomyślał George — wystarczyły, żeby człowiek zaczął gryźć ściany!”
— Jest! — wykrzyknął Chuck wskazując ręką w dół, na lądowisko w dolinie. - Czyż nie jest cudowny?
„Jasne, że cudowny” — przytaknął w myślach George. Stary, sfatygowany DC3 spoczywał u końca pasa startowego jak delikatny, srebrny krzyżyk. Za dwie godziny zabierze ich ku wolności. W świat zdrowych zmysłów! Ta myśl upijała teraz bardziej niż najmocniejsza wódka. George pozwolił jej krążyć po głowie, podczas gdy kuc wytrwale, ciężko zstępował w dół zbocza.
Nad nimi zawisła już rychliwa himalajska noc. Na szczęście droga była dobra, jak zresztą i inne w tym rejonie. No i obaj mieli pochodnie. Nie było więc najmniejszego niebezpieczeństwa, może tylko dokuczało trochę zimno. Niebo nad głową było zupełnie czyste — płonęło bliskimi przyjaznymi gwiazdami.
„Przynajmniej nie ma obawy — pomyślał George — że pilot nie będzie mógł wystartować z racji złych warunków atmosferycznych”. To była jedyna rzecz, o jaką można by się było jeszcze martwić.
Zaczął śpiewać, ale po chwili dał spokój. Onieśmieliła go majestatyczna, wyniosła sceneria gór, otaczających go — niczym białokapture duchy — ze wszystkich stron. Spojrzał na zegarek.
— Powinniśmy tam być za jakąś godzinę — rzucił przez ramię do Chucka. Po chwili dodał: — Ciekaw jestem, czy już skończyli. Powinni jakoś teraz…
Chuck nie odpowiadał, więc George odwrócił się w siodle. Dojrzał tylko twarz Chucka — biały owal, zwrócony ku niebu. - Patrz! — szepnął Chuck i George przeniósł wzrok na nieboskłon. (Na wszystko jest zawsze ostatnia chwila).
Tam, nad ich głowami, bezdźwięcznie gasły gwiazdy.
Przełożył z angielskiego Krzysztof W. Malinowski
Daniel Keyes Kwiaty dla Algernona
dziennik postępuw l — 5 mażec 1965
Dr Strauss muwi że teraz to powinienem spisywać fszystko co się zdąży. Każdą żecz. Nie wiem czemu ale on muwi że to ważne bo wtedy oni zobaczą czy ja się nadaje. Chociaż ja wieże że się nadaje. Panna Kinnian muwi że oni może zrobią ze mnie mondrego człowieka. Chciał bym być mondry. Nazywam się Charlie Gordon. Mam 37 lat. Dwa tygodnie pszed tym były moje urodziny. Nie mam nic więcej do na pisania tak że chyba na dziś skończę.
dziennik postępuw 2 — 6 mażec.
Miałem dzisiaj test. Chybam go zawalił i po mojemu to oni nie będą mię chyba teraz chcieli użyć. To było tak że taki fajny człowiek był w pokoju i miał kilka białych dekturek z atramętem takim rozlanym na fszystkich. I powiedział Charlie muw co widzisz na tym. Bałem się okropnie chociaż miałem w kieszeni moją kruliczą łapkę bo jak byłem mały to zawsze zawalałem testy w szkole i potem je zalewałem atramętem. No to mu powiedziałem że widzę kleks. On powiedział że tak no to się poczułem pewniej. Myślałem że to fszystko ale jakem wstał to on mię zaczyniał. Powiedział teraz se siadnij Charlie bośmy jeszcze nie skończyli. Potem to już dobże nie pamiętam ale on chciał żebym mu powiedział co widzę w tym atramęcie. Niczegożem tam nie widział ale on powiedział że tam są jakieś obraski i że inni to je widzieli. Notom na prawdę prubował je zobaczyć czymałem tą kartkę blisko potem daleko a potem mu powiedziałem że jak ja bym miał moje okulary to bym pewnie mug zobaczyć lepiej bo tak normalnie to ja nosze okulary jak oglondam filmy albo telewizje. Ale powiedziałem one są w pszedpokoju. To mi je dali. To ja zapytałem czy bym nie inug jeszcze raz popaczeć na tą kartkę. Powiedziałem mu że się założę że teraz to zobaczę to samo oo inni widzieli. Okropnie się starałem ale dalej nie widziałem żadnych obraskuw tylko atramęt. No to mu powiedziałem że może mi czeba nowych okularuw. A on napisał coś na papieże i się pszestraszyłem że za waliłem test. Powiedziałem że to były bardzo fajne plamy z takimi małymi kropkami na o koło. Powiedziałem proszę Pana to ja jeszcze raz po prubuje. Cza mi było na to kilka minut bo czasami to ja nie jestem za szypki. Czytam też wolno w klasie Panny Kinnian tej dla nie dorozwiniętych. Ale bardzo się staram. To on mi dał szansę z innom kartkom. Na niej to były 2 rodzaje takich atramętowych plam czerwone i niebieskie. To był bardzo fajny gość i muwił wolno tak jak Panna Kinnian muwi i powiedział mi że to był dorszak. Powiedział ludzie widzom w tym atramęcie rużne żeczy. To ja powiedziałem niech mi Pan pokaże gdzie. On powiedział po myśl. To ja mu powiedziałem że myślę że oni tam widzą atramęt ale to też nie było dobże. A on powiedział co ci to pszypomina wymyś coś. Zanikłem oczy na długo żeby coś znaleść. Powiedziałem mu że to może być takie piuro wieczne z atramętem co się z niego wylewa na obrus na stole. To on wstał i wyszed. Tak sobie myślę że chyba nie zdałem tego testu dorszaka.