Выбрать главу

— I to jest najdalszy? W takim razie brakuje mi jednej trzeciej długości rzeki w północnym biegu.

— Tak, ten odcinek sięga najdalej na północ, Leo. To jest ostatni fragment.

— Co to, na tym fragmencie też chmura? Co powiesz, Charley? Bardzo mroźna scena, jak na wiosnę nad Missisipi.

— Wyglądasz, jakby ci było niedobrze, Charley — powiedziała Ginger Nation. - Czy nie myślisz, że trochę whisky z krwią oposa dobrze ci zrobi?

— Czy nie mógłbym dostać whisky bez dodatków? Zresztą niech będzie, może to jest to, czego potrzebuję. Pośpiesz się, Ginger.

— Nadal nie rozumiem, jak obraz może być aż tak doskonały? — zastanawiał ’się Leo.

— Jeszcze nie rozumiesz, Leo? — powiedział Gharley i przebiegł go dreszcz. - To nie jest obraz.

— Mówiłam wam to od początku, ale nie słuchaliście — odezwała się Ginger Nation. - Mówiłam, że to nie jest płótno ani farby tylko obraz. I Leo powiedział to samo, a potem zapomniał. Wypij to, Charley.

Charles Longbank pił leczniczą mieszankę dobrej whisky z krwią oposa, patrząc na przewijający się północny odcinek rzeki.

— Znowu cień na obrazie — powiedział Leo. - Wygląda, jak wielka plama w powietrzu między nami a brzegiem.

— Będzie ich więcej — jęknął Charley. - To znaczy, że zbliżamy się do końca. Kim o n i byli, Leo? Jak dawno temu to się działo? Zresztą obawiam się, że na to ostatnie pytanie znam odpowiedź, ale przecież wtedy nie mogło jeszcze być ludzi, prawda? Słuchaj, jeżeli to był tylko marny druk reklamowy, to dlaczego oni wciąż jeszcze unoszą się w powietrzu? — Spokojnie, Charley, spokojnie. Spójrz, rzeka jest coraz bardziej spieniona. Czy nie mógłbyś tego wszystkiego skopiować na mikrofilmie i przeanalizować w swoich komputerach? — Na Boga, Leo, przecież to już jest… — Hej, co to za mgła? I co to za masa bieleje we mgle? — To lodowiec, ty zakuta pało, lodowiec! — jęknął Charley Longbank. I najdalej na północ wysunięty odcinek Długiego Obrazu dobiegł końca. - Zrób nam jeszcze trochę dobrej whisky z krwią oposa, Ginger — powiedział Leo Nation. - Zdaje się, że wszystkim nam to dobrze zrobi.

— Więc to jest takie stare? — spytał Leo w chwilę później, kiedy wszyscy z trudem łapali oddech po wypiciu piekielnej mieszanki.

— Tak, to jest takie stare — odparł drżącym głosem Charles Longbank. - Ale powiedz, kto tu był, Charley?

— Mówiłeś, że to już jest co?…

- Że to już jest mikrofilm, Leo. Dla nich. Odrzucona rolka, jak sądzę.

— Mogę zrozumieć, dlaczego whisky z krwią oposa nie przyjęła się jako napój — powiedział Leo. - Czy były tu wtedy oposy?

— Oposy były. Nas jeszcze nie było — zadrżał Charles Longbank. - Ale znowu mam uczucie, że coś większego od oposa węszy wokół nas swoim znacznie większym nochalem.

Charlesem Longbankiem wstrząsnął dreszcz. Niewiele brakowało, aby stracił panowanie nad sobą. - A te chmury na filmie, Charley, co to może być? - spytał Leo Nation.

I Charles Longbank stracił panowanie nad sobą.

— Boże Wszechmogący — jęknął rozlatanymi wargami. - Chciałbym, żeby to były chmury. Kim oni byli, powiedz, kim oni byli? — Zimno mi, Charley — powiedział Leo Nation. - Skądś tu powiało diabelnym chłodem.

Ślady na taśmie filmowej… przypominające coś dobrze znanego, ale o wiele za duże: linie papilarne o średnicy osiemnastu stóp…

Przełożył z angielskiego Lech Jęczmyk

Michail Puchów Wyprawa myśliwska

Stado odpoczywało właśnie w cieniu wielkiej geopodobnej planety, kiedy grupa rakiet wypadła zza horyzontu, pędząc torem równoległym do orbity. Okręty szły lotem koszącym, przedzierając się przez górną warstwę atmosfery, a potem wyskakiwały ku górze, zrzuciwszy najpierw lekkie pojemniki z „harpiami”, które już same robiły resztę.

— Tak — powiedział komodor.

Ściany sterówki flagowca były od góry do dołu usiane rozjarzonymi ekranami. Każdy z nich odbierał sygnały nadawane przez jeden ze statków eskadry.

— Jeszcze trochę — powiedział komodor.

Ekrany przekazywały obraz planety. Krągły glob oplatany nićmi siatek celowniczych zbliżał się i oddalał, olbrzymiał i malał, stawał się raz niewielką plamką, raz ostrym srebrzystym sierpem, to znów ogromną dymną kulą zajmującą cały ekran. W ciemności nocnej strony globu szybkie iskierki harpii ukryte wśród warstwy chmur posuwały się błyskawicznie do przodu.

— Chyba przeskoczyły — powiedział komodor.

Inne ekrany pokazywały obrazy widziane z dołu przez sfalowaną oponę chmur. Wszystko mieszało się i kłębiło w zawirowaniach stratosfery. Przemykały kleksy chmur i strzępy lodowych obłoków, a od czasu do czasu pojawiał się skrawek błękitnego nieba. Harpie wychodziły na cel.

— Niech pan przejrzy się w lustrze — powiedział inspektor. - Wygląda pan teraz jak jakiś generał. Obrzydliwość!

Harpie wychodziły na cel. Podkradły się do niego od dołu, kryjąc się pod osłoną chmur, i teraz zadzierały ku górze drapieżne dzioby, pędziły coraz wyżej i wyżej, niemal pionowo, aż pomknęły prosto w zenit.

— Generał… - powiedział komodor. - Niech pan wreszcie zrozumie, że z naszych usług korzystają wszystkie kolonie w okupowanej strefie Galaktyki. To przecież oczywiste. Statki są potrzebne wszystkim, a żywe transportowce są o wiele tańsze od zwykłych gwiazdolotów.

— Pańskie słowa również wzbudzają obrzydzenie — powiedział inspektor. - Kolonie, okupacja…

Stado poruszyło się niespokojnie. Samce pilnujące jego bezpieczeństwa dały sygnał alarmowy, natychmiast wzmocniony do zespolonego radiokrzyku. Stado niemal natychmiast rzuciło się do ucieczki. Ale było już za późno…

— Dlaczego nie nazywać rzeczy po imieniu? — powiedział komodor.

* * *

— Humaniści! — burknął komodor. - Gdyby nie wy, bylibyśmy już w domu.

Siedzieli w przeciwległych kątach sterówki, ale myśleli o tym samym.

Inspektor czekał na Ziemię. Wszak Ziemia to jego własne osiemdziesiąt kilogramów wsparte nogami o prawdziwy, twardy grunt. Ziemia to delikatne niebo zamiast bezbrzeżnej, lecz dusznej otchłani, to swobodna przestrzeń zamiast ciasnoty statków i baz planetarnych, to ciekawa praca zamiast nużących inspekcji i kontroli. Na Ziemi inspektor przestawał być inspektorem i chciał się na niej znaleźć jak najprędzej, żeby wreszcie zająć się prawdziwą robotą.

Komodor również myślał o Ziemi, ale myślał zupełnie inaczej. Na Ziemi czekał go trybunał.

— Wasza instytucja to zwyczajne towarzystwo przyjaciół zwierząt — powiedział komodor. - Zbiorowisko czułostkowych panienek!

— A pan jest zwyczajnym przestępcą — odparł inspektor.

Byli nadal na flagowcu eskadry, ale sama eskadra zmieniła już miejsce pobytu. Polowanie skończyło się i teraz statki leciały szykiem torowym poganiając stado promieniami hipnotyzatorów, utrzymując je na kursie wiodącym wprost ku coraz większej żółtawej tarczy.

Eskadra wchodziła do Układu Słonecznego. To inspektor rozkazał, aby się tam udała.

— Jestem myśliwym — ciągnął komodor. - Przez całe życie zajmowałem się tą robotą, lubię ją i nieźle sobie z nią radzę. Aż tu nagle dowiaduję się, że popełniam przestępstwo, że polowania trzeba się wstydzić…

— Tak jest w istocie — powiedział inspektor.

— Dowiaduję się, że moja załoga jest aresztowana, majątek skonfiskowany, a my wszyscy razem, nie wiadomo po co, musimy lecieć na Ziemię. - Wiadomo po co — rzucił sucho inspektor. - Moi ludzie porządnie się napracowali. Wracamy z bogatą zdobyczą. Złowiliśmy przywódcę stada, a to jeszcze nikomu się nie udało.