— Też mi bzdura! — oburzył się Platon. - Twoja prorokini nie ma pojęcia o ekonomice. Rzym leży z dala od szlaków handlowych.
— Więc posiedzisz z Krytiasem? Ja na niedługo…
— A kto będzie za mnie pracować? - Platon zdobył się na beznadziejny sprzeciw.
Synowa wyszła.
Na tarasie pojawił się urwis Krytias. Platon od czasu do czasu przypominał sobie o jego istnieniu, niepokojąc się, czy chłopak nie zleciał ze skały. Odciągnął Krytiasa od balustrady i opowiedział mu bajkę o małym Ikarze, który nie chciał słuchać papy Dedala i utonął.
Krytias podszedł do dziadka, dotknął palcem muszli i powiedział:
— Daj mi. Zrobię z niej łódkę i popłynę do Iberii.
— Muszla utonie — odparł Platon. - Każde ciało traci na swoim ciężarze tyle, ile waży wyparta przez nie ciecz. Woda waży taniej niż muszla.
— Dużo wiesz — powiedział pogardliwym tonem Krytias — iale do wojska cię nie biorą.
— To oszczerstwo! — oburzył się Platon. - Walczyłem pod Koryntem!
— Wszystko jedno, dawaj muszlę. A jak nie, to będę krzyczeć, że mnie bijesz.
— Nie mogę. Ona należy do nie znanego nauce gatunku.
— Tym bardziej!
— Ona kryje w sobie wielką tajemnicę. - Tajemnicę? - Krytias zainteresował się. - Opowiedz.
— Bo widzisz… — Platon jakoś nie mógł wymyślić dostatecznie ciekawej tajemnicy. - Bo widzisz… Ta muszla to wszystko, co pozostało po pewnej wielkiej krainie… Gdzie? No, oczywiście… Utonęła w morzu.
Platon odetchnął z ulgą. Pierwszy krok został zrobiony.
— Cała utonęła?
— Cała.
— Dlaczego?
— To było bardzo dawno — Platon na próżno żywił nadzieję, że odpowiedź zaspokoi ciekawość urwisa.
— Jak tak dawno, to skąd ty to wiesz?
— Opowiedział mi o tym jeden kapłan egipski.
— A on skąd?
— Jemu opowiedział dziadek.
— Egipski dziadek?
— Oczywiście, egipski.
— A co mu opowiedział dziadek?
Krytias rzucił wyzwanie wyobraźni Platona. Uczony nie lubił się poddawać:
— Opowiedział mu o tym, jak to bóg Posejdon zakochał się w tutejszej dziewczynie i osiedlił się z nią na wielkiej górze. Urodziło im się pięć par bliźniąt — tak, jak twojej’ cioci.
— Ciocia ma tylko jedną parę bliźniąt i one się nie urodziły, tylko przyniósł je bocian.
— Słusznie — zreflektował się Platon. - Posejdonowi też bociany przyniosły te bliźnięta. Całe stado bocianów. Później te bliźnięta zostały królami i rządziły po kolei owym krajem.
— Czy oni byli silni?
— Silni. Jak Atlant. Opowiadała ci o nim mama?
— Chłopaki mi opowiadali. On podtrzymuje niebo. Dziadku, a kto podtrzymuje niebo, jak Atlant idzie do klozetu?
Platon zmieszał się. Tego nie wiedział.
— Nieważne — uciął i opowiadał dalej. - Tak oto kraina owa zwała się Atlantyda.
— To tam Atlant podtrzymywał niebo?
— Tam, tam…
— A wilków się nie bał?
— Wilków? No, oczywiście, bał się.
— A bliźniacy się bali?
— Krytias, przeszkadzasz mi. Nie przerywaj, bo inaczej wszystko zapomnę.
— Dziadku, a kto to jest sklerotyk?
— Skąd ty znasz to słowo?
— Mama mówiła — Krytias spoglądał niewinnym wzrokiem na dziadka i Platon nie zdecydował się już zapytać go, przy jakiej to okazji matka użyła tego słowa. Podjął więc swoją opowieść:
— Oczywiście, Posejdon bał się wilków. Otoczył nawet swoją górę kanałem, taką zamkniętą w koło rzeką, żeby wilk nie zjadł jego bliźniaków…
— A jeśliby wilk przeskoczył rzekę?
— Więc zrobił jeszcze jeden kanał.
— A jeśli wilk…
— Więc zrobił jeszcze jeden kanał! I przestań mi wreszcie przerywać!
Niezauważalnie dla samego Platona ta historia pochłonęła go. Od dawna interesował się problemem idealnego ustroju społecznego. Wyłożył więc Krytiasowi swoje poglądy na społeczno-ekonomiczną strukturę Atlantydy, nie zauważając, że chłopcu już dawno się to znudziło i bawi się drogocenną muszlą.
— I wtedy oto — zakończył swoje opowiadanie Platon — bogowie rozeźlili rsię wielce i nasłali na Atlantydę wybuch wulkanu, potop i inne klęski. Powinienem był ci powiedzieć, chłopcze, że osobiście pesymistycznie odnoszę się do perspektywy stworzenia idealnego państwa… Tak więc, pewnego pięknego dnia rozległo się „Bach!”
— Bach! — wesoło zakrzyknął spod balustrady Krytias.
Właśnie zrzucił w dół muszlę i cieszył się na widok fontanny rozbryzgów, jaką wzbiła. - Coś ty zrobił?! — Platon zerwał się z miejsca.
— Coś ty zrobił?!
— Puszczaj! Nic nie zostanie z Atlantydy! Pewnie wszystko sobie sam wymyśliłeś. Trzy kanały, pięć par bliźniaków! Jak tak można łgać? I nie bij mnie, bo powiem mamie!
— Nigdy nie biję dzieci — powiedział wielki uczony. - A w ogóle, nie przeszkadzaj mi w pracy. Nie jestem twoją niańką! Jak ci przyłożę rózgą, to wtedy zobaczymy, który z nas ma sklerozę!
Krytias zrozumiał, że żarty się skończyły, westchnął cicho i poszedł łapać motyle.
Kiedy po godzinie z wydawnictwa przyszedł niewolnik po rękopis, przed Platonem leżał już rulon papirusu, pokryty niewyraźnym pismem wielkiego człowieka. U nóg filozofa drzemał Krytias. Śnił mu się wielki wilk, skradający się do bliźniąt.
— Weź i każ im wstawić do numeru — powiedział niewolnikowi Platon.
Był już prawie zmierzch, kiedy wróciła synowa. Uczony sam nakarmił i ułożył wisusa spać.
Po wielu latach otyły Krytias mówił swym przyjaciołom i kompanom od butelki:
— …I jak ja wtedy nie machnę tej muszli przez balustradę! Stary jęknął tylko: „Stój! W ten sposób nie pozostało nic z Atlantydy!” A ja mu na to: „Siedź cicho, dziadku, ty masz sklerozę”. No to on się rozeźlił i napisał o Atlantydzie.
Przyjaciele spoglądali z żalem i politowaniem na Krytiasa. Nie wierzyli w ani jedno jego słowo. Właśnie gotowali statek, którym ruszali na poszukiwanie zaginionego kontynentu.
Przełożył z rosyjskiego Krzysztof W. Malinowski
Zbigniew Prostak Boja
Roman Krab odczuwał już znużenie. W dole pod nim rozciągał się Pacyfik. Ciemnoniebieskie o stalowym odcieniu fale przewalały się niespokojnie. Nawet z tej wysokości widać było, że ocean jest wzburzony. Nie był to na szczęście sztorm. Raczej dalekie echo huraganu, któremu przed kilkoma godzinami zszedł z drogi. Wszystko zaczęło się właśnie od tego przeklętego huraganu. Miał spokojny lot. Prowadzili go jak po sznurku. Maszyna spisywała się doskonale. O ściśle określonej godzinie odrzucił oba puste zbiorniki zapasowe i spokojnie położył się na kurs powrotny. Jeszcze niecałe dwie godziny lotu i będzie w Bazie. Miał umówione spotkanie z Martą.
Nareszcie po trzech miesiącach znajomości zgodziła się na wycieczkę samochodem we ’dwoje. Marzenia cokolwiek brutalnie przerwała mu Baza.
Na jego drodze szalał huragan, kazali mu go obejść łukiem od wschodu. Zaklął pod nosem, ale posłusznie zmienił kurs. Zły był jak diabli, a d zmęczenie zaczynało powoli dawać się we znaki. Ponad cztery godziny za sterami tej piekielnie szybkiej maszyny to nie żarty. W słuchawkach narastały trzaski i szumy. Wtedy po raz pierwszy przerwał silnik. Króciutko, na ułamek sekundy, ale to wystarczyło, aby poczuł zimne krople potu na czole. Ponaddźwiękowa maszyna to nie turbośmigłowiec, szybować się nie da. O posadzeniu jej na falach też nie może być mowy. Pozostaje tylko katapultowanie się. Wsłuchiwał się w pracę silnika, napięty jak struna. Ale wszystko było w porządku. Odetchnął z ulgą i wtedy silnik zamilkł. Bez żadnego ostrzeżenia, bez przejściowych zakłóceń. Stanął i już. Zaczai szybko tracić wysokość. Ba… tracić wysokość? Tak się to tylko ładnie mówi. Po prostu leciał w dół jak kamień. Nie było na co czekać. Dźwignia naboi odrzucających owiewkę kabiny, ster od siebie, dźwignia katapulty i już był w powietrzu. Koziołkował w jakimś obłędnym młyńcu i dopiero potężne szarpnięcie przywróciło światu właściwe pozycje. Nad głową rozwinęła się olbrzymia czasza spadochronu. Był jeszcze wysoko i z tej wysokości nie rozróżniał fal. Widział, jak jego maszyna runęła w wodę i znikła w mgnieniu oka w olbrzymim gejzerze. Znosiło go na wschód. Ocean pod nim jak okiem sięgnąć — a z tej wysokości obejmował solidny obszar — był pusty. Ani lądu, ani żadnego statku. Ba, nawet śladu jakiegokolwiek dymu czy bieli żagla na horyzoncie. Nic, tylko setki mil wodnej pustyni i stykające się z wodą błękitne pogodne niebo. Zresztą spodziewał się tego. Wiedział, że znajduje się z dala od uczęszczanych szlaków żeglownych, w akwenie omijanym nawet przez rybaków. Na pewno z Bazy, zaniepokojonej nagłym zerwaniem kontaktów z maszyną, wyruszono na poszukiwania. Powinni mniej więcej orientować się, gdzie nastąpiła katastrofa. No tak. Ale przez to omijanie huraganu zboczył potężnie z trasy i nie tylko Baza, ale on sam nie bardzo orientował się, gdzie jest. Spojrzał w dół. Powierzchnia wody zbliżała się zastraszająco szybko. Odróżniał już potężne rozkołysy wzburzonych niedalekim przejściem huraganu fal. Powoli zaczął rozluźniać pasy mocujące przy fotelu katapulty, potem odkręcił zawór butli ze sprężonym powietrzem. Maewestka, kamizelka ratunkowa, napełniła się ciasno, oblepiając pierś, jednocześnie, wiedział o tym, zaczai działać miniaturowy nadajnik wysyłający specjalny sygnał radiowy. Znalezienie na bezmiarze oceanu pyłku, jakim jest w zestawieniu z jego ogromem człowiek, jest przedsięwzięciem! prawie beznadziejnym. Wszyty do kamizelki ratunkowej automatyczny nadajnik wysyła serię krótkich sygnałów i te, odebrane przez odbiornik samolotu poszukującego rozbitka, pozwalają odnaleźć ofiarę. Zasięg nadajnika jest stosunkowo niewielki, a baterie wystarczają zaledwie na pięćdziesiąt godzin nieprzerwanej pracy. Widocznie konstruktorzy doszli do wniosku, że jeżeli przed upływem pięćdziesięciu godzin rozbitek nie zostanie wyłowiony, to nie ma po co go już wyławiać. Spojrzał raz jeszcze w dół i aż krzyknął zaskoczony. W odległości około trzystu, czterystu metrów od miejsca, gdzie powinien upaść, widniał wyraźny, wystający z wody kształt jakby kiosku łodzi podwodnej czy boi. Ale skąd tu boja? Zresztą mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą niczego tu nie było. Ocean był pusty. Patrzył przecież uważnie, a wystający przedmiot był na tyle iduży, że musiałby go niechybnie dojrzeć z dużo większej wysokości. Nie spuszczał zeń oka. Co za różnica, skąd się wziął? Grunt, że jest. Szansę ocalenia nagle podskoczyły w górę. Tylko co to jest? Chyba nie łódź podwodna, bo tajemniczy przedmiot tkwi w miejscu; a przecież ze względu na dużą przejrzystość wody musiałby dostrzec jej kadłub. Nie, to nie była łódź podwodna. Raczej boja hydrograficzna. Zresztą pal licho jałowe rozważania. Cokolwiek by to było, niosło mu ocalenie. Przynajmniej na razie. A to jest w tej chwili najważniejsze, potem się zobaczy, co będzie dalej. Przecież nikt nie ustawił tak olbrzymiej boi, ot tak sobie, z kaprysu. Służyła jakiemuś celowi i ktoś musiał się nią opiekować. A może jest wyposażona w aparaturę notującą stan morza i co jakiś czas ktoś wymienia taśmy z wykresami? A może posiada automatyczny nadajnik dużego zasięgu i wtedy zakłócając jego pracę da znać o sobie? Powierzchnia wody była już blisko. Zdecydowanym ruchem odpiął pasy, chwilę jeszcze odczekał i skoczył. Z rozmachem trzepał rękami o wodę. Fotel ze spadochronem, uwolniony od ciężaru człowieka, poszybował w bok i zniknął za nadbiegającymi górami fal. Maewestka utrzymywała go na wodzie, a w odległości jakichś stupięćdziesięciu metrów od niego łagodnie kołysała się potężna beczka boi. Tak. Teraz już nie miał wątpliwości. To była boja. Widział stąd wyraźnie obły kształt, podobny do czubka rakiety, okalającą ją wokoło galeryjkę i ochronne kreski relingu. Energicznie zagarniając rękami wodę zaczął płynąć ku niej. Niestety. Nie było to takie łatwe i minęło chyba z pół godziny, nim znalazł się przy boi. Boja była dużo większa, niż to wydawało się z daleka. Tuż przy nim wznosiła się gładka, metalowa ściana wysokości około półtora metra bez jakichkolwiek występów czy nierówności, mokra i śliska. Nawet przy silnym wybiciu się z wody nie sięgał do połowy wysokości. Opłynął ją wkoło. Wszędzie to samo. Gładka beczka o średnicy około czterech metrów. Ani trapu, ani drabinki. Nic! Kilkakrotnie, z całej siły odbijając się nogami od wody, usiłował dosięgnąć krawędzi platformy, ale ręce bezsilnie ześlizgiwały się po gładkiej ścianie. Nie zrezygnował jednak. Po którymś kolejnym wyskoku uderzył łokciem lewej ręki w żelazo, aż pociemniało mu w oczach z bólu. Nie da rady.