Przykucnął przed błyszczącym punktem. Nic. Oparł obie ręce o punkty sąsiednie i znów ściana rozsunęła się, ukazując wejście. Ostrożnie przytrzymał rękoma obie krawędzie i wetknął głowę do środka. Wewnątrz boja była zupełnie pusta. Czysta, o zielonkawym odcieniu podłoga i taki sam jak na zewnątrz rząd wypukłych nitów z co czwartym błyszczącym. Nie miał wyboru. Schyliwszy głowę, bokiem przecisnął się do wnętrza. Ledwie dał krok do przodu, gdy wejście za nim zamknęło się i u góry rozbłysło łagodne światło, zalewając wnętrze ciepłym blaskiem pogodnego dnia. Nie dostrzegał źródła światła. Po prostu padała z góry, jakby znikąd. W pewnym momencie poczuł dziwną lekkość i natychmiast zorientował się, co to oznacza. Był przecież pilotem. To było uczucie spadania… Boja tonęła. Tonęła z szybkością szybkobieżnej windy. Znieruchomiał z przestrachu. Pozornie nic się nie zmieniło. Wciąż świeciło łagodne światło, ale całym sobą czuł coraz szybsze opadanie; Trwało to długą chwilę. Nagle uczucie opadania znikło i ściana naprzeciw niego rozsunęła się, ukazując jasno oświetlony obszerny tunel. Tym razem nie wahał się. Nie miał nic do stracenia. Pewnym krokiem wszedł do tunelu i wyprostował się, bacznie lustrując otoczenie. Za nim, z cichym, ledwie słyszalnym mlaśnięciem, zamknęła się szara nieprzezroczysta ściana. Korytarz był krótki, miał trzy, cztery metry i kończył się kolorową mgłą, w której kłębiły się złote błyski jak gdyby bezgłośnych wyładowań elektrycznych. Podszedł ostrożnie bliżej. Długą chwilę przypatrywał się bacznie, wreszcie powoli dotknął ręką kłębiącej się mgły. Dłoń nie napotkała żadnego oporu. Wsunął rękę głębiej. Weszła jak w dym niknąc z oczu. Zdecydowanie dał krok do przodu. Przez krótką chwilę uczuł lekki zawrót głowy, coś jakby ciepły powiew, i wszystko wróciło do normy. Stał w ogromnej sali zalanej jasnym blaskiem płynącym znikąd. Pośrodku wklęsłej jak miska podłogi wznosiło Się niewysokie podium, na którym jaśniały srebrnym blaskiem jakieś łagodnie zaokrąglone kształty ni to bań, ni to wypukłych, obrosłych ciemnymi guzami oparć foteli. Jeżeli były to fotele, to chyba tylko dla Pigmejów. Z trudem zmieściłby się w którymkolwiek z nich, mimo że nie zaliczał się do ludzi rosłych. Wprost przeciwnie. Jego niski wzrost był nieustającym tematem żartów i docinków kolegów z Bazy. Wolno, rozglądając się dookoła, z zapartym tchem zbliżał się do środka. Był już może dwa, trzy metry od podium, gdy stanął jak wryty. Przy bocznej ściance bani czy też fotelika coś się poruszyło. Poczuł krople potu na czole, a ręka instynktownie odszukała w wewnętrznej kieszeni bluzy znajomy kształt służbowego pistoletu. Dotknięcie zimnej stali przywróciło mu przytomność i dodało odwagi. Nie myślał o niczym. Nie analizował. Był tylko tym wszystkim wstrząśnięty i oszołomiony. Nie dobywając broni, lecz nie wyjmując ręki z kieszeni, zrobił dwa kroki do przodu. Znów ten ruch koło fotela. Teraz zobaczył. Tuż koło jednej z bań stał na kilku jakby pajęczych nóżkach okrągły jak piłka przedmiot, z którego wysuwało się właśnie w jego kierunku kilkanaście pręcików. Jeszcze jeden krok do przodu i przypominająca jeża piłka uniosła się w górę na swych pajęczych niby-nogach. Jednocześnie dał się słyszeć ostry syk. Wyrwał pistolet z kieszeni i wtedy jakby huragan zakłębił się wokół niego. Jakaś potworna siła zgniotła mu barki. Pistolet wypadł ze zdrętwiałej nagle ręki, a on pchnięty mocnym choć łagodnym podmuchem, poleciał ogromnym łukiem aż pod ścianę sali. Upadł plecami do podłogi, w ostatnim ułamku sekundy jakby wyhamowany i delikatnie ułożony. Zerwał się natychmiast. Zaczynał się teraz bać, a jednocześnie narastała w nim jakaś głucha determinacja. Jego pistolet odbijający wyraźnie czernią oksydowanej stali od jasnego tła podłogi leżał tam, gdzie wytrąciła mu go z ręki nieznana siła. Szybkim i zdecydowanym krokiem podszedł i schylił się po broń. Aż krzyknął ze zdumienia d bólu. Palce zamiast chłodnej rękojeści napotkały na wysokości jakichś dwudziestu centymetrów od pistoletu twardą choć absolutnie niewidzialną przeszkodę. Przejechał szybko dłonią po niewidzialnym przedmiocie i wyprostował się zdumiony ’niezmiernie. Jego służbowy pistolet spoczywał jakby wtopiony w bryłę lodu czy szkła. Był więc pozbawiony jedynej broni, ale miast zaniepokoić się tym, poczuł przypływ zupełnie nieuzasadnionego optymizmu. Owszem. Coś czy ktoś pozbawił go broni, ale jednocześnie nie zrobił mu nic złego. A przecież równie dobrze nie tylko pistolet, ale i on sam mógł w tej chwili spoczywać wtopiony w odpowiedniej wielkości sześcian szkła. Nie. Stanowczo nic mu tu nie groziło. Przynajmniej do chwili, kiedy sam specjalnie lub ’nieświadomie zagrozi uszkodzeniem jakiegoś istotnego mechanizmu. Nie tak dawno się o tym przekonał. Gdy tylko dobył pistoletu, natychmiast zadziałały jakieś siły. Najgorsze jednak było to, że on, pilot pierwszej klasy, nie mógł się w tym wszystkim połapać. Ostatni rok spędził w bazie doświadczalnej, gdzie dla potrzeb lotnictwa wypróbowywano najnowocześniejsze urządzenia, jakie wytworzył intelekt ludzki. To jednak, co napotkał, było obce. Nie tylko zresztą obce. Stopniem niezawodności i automatyzacji przewyższało wszystko, z czym zetknął się kiedykolwiek, i to było właśnie najbardziej niezrozumiałe. Nawet gdyby miejsce, do którego przypadkiem się dostał, było bazą jakiegoś obcego mocarstwa, to i tak coś tu nie grało. Po pierwsze sam był przedstawicielem jednego z przodujących w technice i wynalazczości mocarstw, a po drugie nawet inni nie byli w stanie wynaleźć, a tym bardziej wyprodukować czegoś, o czym bodaj słuchy nie dotarłyby do nich. Nie! Tu wszystko było obce i niezrozumiałe. Spokojnie już teraz zaczai rozglądać się wokół. Podłoga od środkowego podium łagodnym łukiem podchodziła do góry kończąc się raptownym uskokiem pionowych ścian. Naprzeciw niego, po drugiej stronie, jaśniał duży prostokąt, jakby podświetlony od spodu. Sprawiało to wrażenie okna w podłodze, okna wychodzącego na jasno oświetloną przestrzeń. Powoli okrążył podium obserwując tego niby jeża na pajęczych nogach. Znowu drgnął, lekko uniósł się ku górze i skierował grzbietowe pręciki w jego stronę. I znów cichy syk wydobywający się nie wiadomo skąd. Tym razem nie zareagował na tę (nie wiedział, czy wrogą, czy przyjacielską) demonstrację. Minął podium i skierował się ku jasnej plamie w podłodze. Niestety to nie było okno. Plama w (kształcie prostokąta była nieprzezroczysta, choć bił od niej lekki, przyjemny seledynowy blask. Końcem buta dotknął opalizującej powierzchni. Była twarda i gładka jak reszta podłogi. Bezceremonialnie wszedł na jasną plamę i tupnął nogą. W tej samej chwili bez jakichkolwiek oznak cały prostokąt wraz z nim ruszył w dół. Gładko, bez najmniejszych wstrząsów, błyskawicznie jak upadek. Mignęła mu przed twarzą ciemna krecha podłogi i nie zdążył nawet krzyknąć, gdy płyta zatrzymała się. Miękko, bez śladu szarpnięcia, jakby nie podlegała prawu grawitacji. Nad głową na wysokości trzech metrów miał jednolitą, matową płytę sufitu. Absolutnie żadnego śladu, że właśnie stamtąd przed sekundami spłynął. Stał w sali jeszcze obszerniejszej niż poprzednia, lecz w odróżnieniu od tamtej bardzo słabo oświetlonej i pełnej jakichś, nie dających się zidentyfikować w półmroku, przedmiotów. Za ciemno tu. Ledwie myśl ta przemknęła mu przez głowę, salę zalało jasne, słoneczne światło. Nie szukał jego źródła. Zaczynał się przyzwyczajać do tego, że w tych dziwnych, podwodnych pomieszczeniach (bo nie miał wątpliwości, że znajduje się głęboko pod powierzchnią oceanu) światło istniało, choć nie wiadomo było, skąd się bierze. Zdziwiła go tylko szybka realizacja jego pragnień nie wyrażonych zresztą głosem. Przyszedł mu na myśl dziwny eksperyment. Tak dziwny i nieprawdopodobny, że aż roześmiał się w głos. Spróbujemy! „Za jasno” — pomyślał. I w tej sekundzie światło ściemniało dostrzegalnie, choć nie zgasło. Tego już było trochę za wiele, jak na niego. Cóż u diabła? Pilot-kosmonauta czy Alicja w Krainie Czarów? Wszystko to zaczęło niepokojąco wyglądać na halucynacje.