Najpierw pojawiły się dwie grupy słów: migoczące w powietrzu bladozielone litery na granatowym tle. Jadąc koło nich ruchomym chodnikiem w kompletnej ciszy Jean czytała:
„Wiedzę zdołasz posiąść jedynie uczeniem;
Nie zyskasz jej po ojcu samym dziedziczeniem”.
— Gay
„Gdyby tak Gay mógł nas teraz zobaczyć…”
— Martinelli
W następnej części pokazano wielki portret Edwarda Martinellego, założyciela akademii i szefa zespołu naukowców pracujących nad udoskonaleniem zestawu do manipulacji korą mózgową. Nagrany na taśmę na kilka miesięcy przed śmiercią głos Martinellego zabrzmiał w uchu Jean z zaskakującą precyzją celnie wymierzonej wiązki dźwięków.
„Od kiedy wiedza stała się najważniejszą bronią człowieka i jego głównym sprzymierzeńcem w walce o przetrwanie — ludzie szukali sposobów na przyspieszenie procesu nauczania. W połowie dwudziestego wieku społeczeństwa osiągnęły punkt, w którym od ludzi wolnych zawodów wymagano, aby jedną trzecią swego pożytecznego życia spędzali na bezproduktywnym przyswajaniu wiadomości…”
Jean przestała słuchać starannie modulowanych słów. Słyszała już to nagranie dwa razy i to bezduszne, fachowe podejście nie robiło na niej większego wrażenia. Zastosowane przez akademię dodatkowe środki, jak: wielowarstwowa hipnoza, środki psychoneurotyczne, elektronowa modyfikacja ścieżek białkowych w mózgu, wielokrotne nagrania — wszystko to było dla niej mało ważne w porównaniu z rezultatem końcowym.
A rezultat był taki, że każde dziecko — założywszy, że posiada wymagany stopień inteligencji — może posiąść cała formalną wiedzę dzięki wszczepieniu jej do mózgu w ciągu dwóch godzin — wiedzę, którą zdobywałoby przez dziesięć lat w zwykłej szkole i na uniwersytecie.
Aby zostać wybrane, dziecko musi wykazywać się wskaźnikiem inteligencji nie mniejszym niż 140, i musi posiadać rodzinę, która może sobie pozwolić na opłacenie gotówka sumy mniej więcej równej kosztom dziesięciu lat edukacji w tradycyjnej szkole. Dlatego właśnie twarze rodziców w sali przyjęć jaśniały taką dumą. Dlatego nawet Doug Bannion — znany z flegmatyczności — rozglądał się dookoła twardym, jasnym wzrokiem człowieka, który wypełnił swą powinność.
Był ojcem trzech synów bez skazy — każdy ze wskaźnikiem inteligencji kwalifikującym go do grupy geniuszów; pomyślnie przeprowadził ich przez procedurę selekcji, która tak wielu zagradzała drogę do Royal Road. Niewielu mężczyzn mogło się pochwalić podobnym osiągnięciem, a i niewiele kobiet dostąpiło zaszczytu dzielenia z kimś takiego sukcesu.
Ale dlaczego, zastanawiała się Jean, właśnie mnie to musiało spotkać? I moje dzieci? Dlaczego nie zostałam obdarzona — takim umysłem jak Doug? Wtedy Royal Road jeszcze bardziej zbliżyłaby dzieci do mnie zamiast…
Ruchomy chodnik unosił ją cicho, a żywa wystawa szeptała przekonywająco o wyższości Royal Road nad starym, długotrwałym, zbrodniczo marnotrawnym systemem edukacji. Głos mówił o nieprawdopodobnym wprost szczęściu Philipa, że urodził się dokładnie w momencie, gdy dzięki najwyższym osiągnięciom ludzkiej techniki mógł zdobyć stopień naukowy w dziedzinie prawa w ciągu dwóch krótkich godzin.
Jean jednak nie słyszała tego, była głęboko pogrążona w rozpaczy.
Natychmiast po ceremonii promowania Jean przeprosiła Douga i chłopców i, zanim zdołali zaprotestować, wyszła spiesznie z sali z powrotem do samochodu. Nagrzany słońcem plastyk tylnego siedzenia parzył przez cienki materiał sukni.
Zapaliła papierosa i siedziała tak, patrząc na lśniące maski samochodów, zanim nie nadszedł Doug z chłopcami. Doug usiadł za kierownicą, a chłopcy obok niego, śmiejąc się i poszturchując. Z tyłu za nimi Jean czuła się odcięta od reszty rodziny. Nie mogła odwrócić wzroku od zgrabnej głowy Philipa. Nic jeszcze nie wskazywało na zmiany, które zaszły w jego mózgu; wyglądał jak zwykły, zdrowy ośmioletni chłopiec…
— Philip! krzyknęła nagle pod wpływem jakiegoś impulsu.
Chłopiec odwrócił głowę.
— O co chodzi, mamo?
Słysząc wzruszenie w jej głosie Theodore i Boyd też się obejrzeli. Trzy różowe, prawie identyczne twarze spoglądały na nią z chłodnym zaciekawieniem.
— To nic. Ja… — dławiący ucisk w krtani nie pozwolił jej dokończyć.
— Jean? — głos Douga Banniona był pełen irytacji, gdy się pochylił nad kierownicą. Kostki palców przeświecały przez skórę koloru starej kości słoniowej.
— To normalne, tato — powiedział dziesięcioletni Boyd. - U większości kobiet przecięcie psychicznej pępowiny wywołuje zazwyczaj silny wstrząs. - Nie martw się, mamo — powiedział Philip. Poklepał Jean po ramieniu takim dziwnym dorosłym gestem.
Odsunęła rękę syna. Po policzkach zaczęły jej spływać gorące łzy, których nie potrafiła tym razem powstrzymać. Nie musiała bowiem patrzeć, żeby wiedzieć, że oczy jej ośmioletniego Philipa są mądre, życzliwe i stare.
Przełożyła z angielskiego Isabella Wagner-Jastrzębska
Dymitr Bilenkin Dawać i brać
Andrzej Izydorowicz Dumkin nosił się nieco staroświecko. Uznawał jedynie ciemne garnitury w nikłe paseczki, poruszał się godnie i wyrażał z niedzisiejszą galanterią. Ta jego staromodność doskonale harmonizowała z wysokimi regałami pełnymi starych książek. Andrzej Izydorowicz był bibliografem, a charakterystyczne dla tego zawodu solidność i obowiązkowość stały się przyczyną dziwnej przygody, która mu się przydarzyła.
Zasiedział się do późna w swoim kantorku, który równie trudno było odnaleźć w labiryncie biblioteki, jak pojedyncza komórkę pamięci we wnętrznościach maszyny cybernetycznej. Gdy oderwał się wreszcie od pracy, wokół niego było cicho i pusto, tylko w odległym kącie popiskiwała uszkodzona świetlówka. Przed zgaszeniem lampy na biurku Andrzej Izydorowicz z westchnieniem ulgi rozprostował ramiona, zdjął zarękawki i pomyślał, że dziś chyba pojedzie do domu linia średnicową.
Z reguły wybierał linię obwodową, która nie wymagała przesiadek, no ale czasami, nawet kosztem wygody, trzeba sobie jakoś życie urozmaicić.
Andrzej Izydorowicz zgasił lampę, sprawdził, czy ma w kieszeni pióro, zastanawiał się przez chwilę, czy nie zabrać ze sobą notatek. Spojrzał na telefon, jakby aparat mógł mu przypomnieć o jakiejś zapomnianej rozmowie. A wszystko po to, by łatwiej przeistoczyć się z bibliografa w pasażera komunikacji miejskiej i marzącego o wypoczynku domatora.
Nie wtedy akurat, lecz znacznie później przyszła mu do głowy myśl, że ludzie jego pokroju odbywają w swym życiu drogę podobną do zamkniętej orbity planetarnej. Istnieją tysiące innych światów, które mogą z dala obserwować, ale nigdy się do nich nie zbliżą i nie poznają inaczej, jak z książek. Jakiś wyjątkowy wypadek mógłby go na przykład wprowadzić do świata artystycznego, ale czułby się w nim źle i niepewnie, bowiem w tym świecie panują własne obyczaje. Co innego w nim ludzi pociąga i odpycha, co innego martwi i raduje i toczy się on nawet według innego rytmu dobowego niż ten, do którego przywykł. A wszak świat artystyczny jest nie mniej egzotyczny niż, powiedzmy, świat hodowców owiec lub dyplomatów.
Ale tego wieczoru bibliograf Dumkin o niczym takim nie myślał. Obrócił się już do wyjścia, gdy zauważył fioletowy promień prześlizgujący się wzdłuż półek.
Nie był to zresztą promień, lecz fioletowy krążek o średnicy około trzech centymetrów, przed którym w powietrzu nie rozbłyskiwała ani jedna drobinka kurzu.
W pierwszej chwili Andrzej Izydorowicz nie poczuł niczego: ani zdenerwowania, ani strachu, ani nawet ciekawości. Po prostu stał i patrzył na poruszający się fioletowy krążek. A krążek prześlizgiwał się wolno po grzbietach woluminów, nigdzie nie rozpłaszczając się w owal, nie rozszerzając się i nie zwężając, jakby emitujące go źródło światła prowadziła mechanicznie precyzyjna ręka. Ledwie bibliograf wyobraził sobie tę rękę za swoimi plecami, a już spokój go opuścił. Odskoczył do tyłu omal nie wywracając krzesła. Z tyłu jednak nikogo nie było, nie było też zresztą żadnego widocznego źródła światła. Dumkin był zupełnie sam w pustej bibliotece, w swoim kantorku, po którym jak gdyby nigdy nic wędrował widmowy promień.