Inny człowiek na jego miejscu mógłby wrzasnąć z przestrachu lub pomyśleć trzeźwo, że ma halucynacje. Andrzej Izydorowicz był jednak zbyt opanowany i dobrze wychowany, żeby podnosić gromki alarm, zaś o halucynacjach nawet nie pomyślał. Może dlatego, że promień zachowywał się zbyt zwyczajnie, choć równocześnie miał właściwości, które wydawały się nieprawdopodobne nawet jak na najbardziej rozpasaną halucynację. Andrzej Izydorowicz zrobił to, co mu dyktował jego charakter. Otrząsnął się z odrętwienia i z bijącym sercem, lecz bez paniki, obszedł dokoła wszystkie biblioteczne regały. Przekonał się dzięki temu, że promień nie prześwietla półek na wylot. Po obu stronach widział niknące w mroku długie szeregi książek, nieliczne palące się lampy i całkowity ład, który był równie powszedni i nienaruszalny, jak raz na zawsze nakręcony zegarek. Andrzej Izydorowicz nieco uspokojony wrócił do swego kantorka.
Promień szperał już po najwyższych półkach. Ani wówczas, ani nigdy potem bibliograf nie potrafił zrozumieć, co skłoniło go do wzięcia drabiny. Umysł w takich sytuacjach pracuje niezbyt sprawnie i człowiek, jeśli tylko nie zdrętwiał całkiem ze strachu, stara się przynajmniej dotknąć i pomacać. Dumkin nie bał się, lecz w głowie miał całkowitą pustkę. Wszedł na drabinę i dotknął palcem fioletowego krążka.
Nie poczuł ani ciepła, ani zimna. Plamka zaś nie drgnęła i nie zniknęła: jak gdyby nigdy nic wędrowała swoją drogą. Ale najdziwniejsze było to, że palec nie rzucał cienia.
Zdumiony Andrzej Izydorowicz wszedł na wyższy stopień drabiny, żeby spojrzeć wzdłuż osi promienia.
W mózg wbiło się rozpalone żelazo! Błysk, potem upadek, ciemność i ból…
Nie wiadomo, jak długo leżał z ostrym bólem w głowie, bezsilny i nieruchomy jak rozdeptany robak. Wreszcie z otchłani rozpaczy i mroku dobiegł cichy głos.
- Łatwiej mi będzie panu pomóc, jeśli odsunie pan rękę.
Czyjeś palce odsunęły jego dłoń. Andrzej Izydorowicz rozróżnił pochyloną nad nim twarz z krążkiem światła połyskującym niewyraźnie u nasady nosa…
Ból zniknął.
— Teraz proszę otworzyć szeroko oczy…
Krążek zbliżył się, powiększył. Wionęło chłodem i przestrzeń rozpościerająca się dokoła nabrała nagle głębi i ostrości.
— Widzę! - wykrzyknął Andrzej Izydorowicz.
Patrzył, widział i był szczęśliwy. Ale nie trwało to długo. Nagle zjawiła się myśclass="underline" tu nie powinno być teraz żadnego obcego człowieka!
Andrzej Izydorowicz poderwał się na równe nogi i zagapił na swego wybawcę.
Krążek gdzieś znikł. Dumkin miał przed sobą zwyczajną twarz najzwyklejszego w świecie człowieka. Zbyt zwykłego na to, czego tu dokonał!
Umysł pracował niezwykle jasno i precyzyjnie, a wzrok mimo woli podążył ku półkom z książkami.
— Niech się pan nie trudzi — powiedział nieznajomy. - Sadzę, że należą się panu wyjaśnienia, na które pan w pełni zasłużył.
Śmieszna rzecz: po tym wszystkim Andrzej Izydorowicz machinalnym, lecz uprzejmym gestem wskazał nieznajomemu krzesło i sam usiadł naprzeciwko. Zachowywał się jak człowiek z wysoką gorączką, był na przemian to zupełnie spokojny, to znów bliski omdlenia.
— Zawiniliśmy i prosimy o wybaczenie. - Ludzka postać i zwyczajny strój przybysza wzmagały jeszcze niecodzienność jego słów. - To, co tu robimy, nie powinno być widzialne, lecz drobne awarie sprzętu zdarzają się niestety nawet u nas.
— Co, co tu robiliście?! — wykrzyknął Andrzej Izydorowicz.
— Czytaliśmy wasze książki.
— Jasne — powiedział Dumkin z przygnębieniem. - Badanie prymitywnej cywilizacji, kosmiczna etnografia, że się tak wyrażę…
Był rad, że w słowach, które z siebie wydusił, można było wyczuć sarkazm.
— Nie tylko i nie przede wszystkim — odparł pośpiesznie nieznajomy. - Wy tutaj, sami o tym nie wiedząc, uczestniczycie w wielkiej zespołowej pracy, którą rozum prowadzi we Wszechświecie.
— Nie rozumiem — powiedział Andrzej Izydorowicz i westchnął. - Nie rozumiem…
— Zaraz pan zrozumie. W waszym mieście jest wiele ludzi… Ale czy jego mieszkańcy mogą prowadzić wszystkie potrzebne im badania? Rozwijać kulturę równie szybko jak społeczność całego świata? Nie. Gdyby zerwać kontakty intelektualne miasta, nastąpi zastój. Powód jest prosty. Możliwości rozumu, każdego, dowolnie potężnego rozumu — indywidualnego lub zespołowego — są skończone. A świat, który ten rozum usiłuje poznać i przebudować, nie ma granic. Oto sprzeczność, na którą nieuchronnie natrafia każda cywilizacja, gdy tylko jej zasoby intelektualne się wyczerpią. Sposób jest tylko jeden, ten sam, jakiego używacie w skali Ziemi: podział wysiłków, wymiana informacji, kooperacja na skalę kosmiczną. Od niedawna wy również w niej uczestniczycie, zdobywacie bowiem wiedzę, której my nie mamy.
— To niemożliwe! — wykrzyknął Andrzej Izydorowicz niemal z rozpaczą. - Przecież my w porównaniu z wami… z waszą…
— Głęboko się pan myli! Kto u was, na Ziemi, skonstruował bumerang? Komu zawdzięczacie kajak, strój polarny, najszybszy sposób pływania? Tym, których niezbyt mądrzy ludzie uważają za dzikusów. A czyż wasza sztuka jest o wiele lepsza niż sztuka nie rozwiniętej technicznie Grecji starożytnej? Nie należy więc zbyt pochopnie mówić j o prymitywizmie jakiejś cywilizacji.
— Chwileczkę… - Andrzej Izydorowicz poczuł przepływ natchnienia. - Powiedział pan: wymiana. Ale wymiana zakłada… Tak, tak, rozumiem! Jawny kontakt jest niemożliwy, dopóki ludzkość… To znaczy, że i wy dajecie nam… potajemnie?…
Przybysz uśmiechnął się ciepło i serdecznie. Jego wzrok zdawał się mówić: „niech pan dobrze pomyśli!” Dumkinowi wydało się, że pojął prawdę. Odpowiedzi nie będzie. „Nie” oznaczałoby hańbę całej kosmicznej wspólnoty, „tak” równałoby się ukrytej kurateli rozciągniętej nad całą ludzkością. Tymczasem jawny kontakt jest bezużyteczny, a nawet szkodliwy, dopóki na Ziemi są ludzie gotowi zagarnąć dla siebie każdy dar przybysza.
— Nietrudno się domyślić, o czym pan myśli — zaszemrał głos i wyrwał Andrzeja Izydorowicza z zadumy. - W istocie wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Odpowiedź, której pan oczekuje, nie leży na płaszczyźnie „tak” lub „nie”, proszę mi uwierzyć. Jak by to wytłumaczyć? Wasi uczeni przez dwieście lat zadawali naturze pytanie: czym jest światło, falą czy korpuskułą? Odpowiedź brzmiała: falocząsteczką. W naszym wypadku pytanie jest jeszcze dalsze od prawdy, zapewniam pana. To wszystko, co mogę powiedzieć. A teraz proszę wyobrazić sobie naszą sytuację i nie mieć żalu. Obowiązek moralny kazał nam naprawić krzywdę wynikłą z naszej winy i udzielić wyjaśnień, których brak mógłby zaszkodzić pańskiej psychice. Zrobiliśmy to. Nie gniewa się pan na nas?
— Cóż za pomysł? Ja…
— Wobec tego pozwoli pan, że go pożegnam i będę panu zgodnie z ziemskim obyczajem życzył wszystkiego dobrego.
— Chwileczkę! - poderwał się Andrzej Izydorowicz, który absolutnie nie spodziewał się takiego zakończenia.