Z rozrzewnieniem wspomniał czasy, kiedy to wieczorem wystawiało się pustą butlę za drzwi, by rano znaleźć ją napełnioną świeżutkim, czystym powietrzem górskim z zapachem igliwia i siana. Można z tym było wyjść na zewnątrz, przespacerować się, w skafandrze wprawdzie, ale zawsze to było przyjemne…
Dawno już nie wychodził na zewnątrz. Butli jakoś ostatnio nikt nie wymieniał albo może sąsiedzi kradli pełne spod drzwi, zostawiając puste… A i program w iluzorze był tak bogaty i urozmaicony w porównaniu z tym, co można było zobaczyć na zewnątrz, i pigułki iluzyny były coraz lepszej jakości. Ostatnio nawet podobno wynaleziono znakomity gaz rozrywkowy, iluzyt, który można było sobie zamawiać rurociągiem do mieszkalni…
869113325 poprawił podłączenie powietrza i centralnej nerki, odłączył przełyk od zupociągu i wlokąc za sobą przewody, poczłapał smętnie w stronę pracmaszyny.
„Nie ma innej rady, trzeba się zabrać do roboty, zarobić trochę, bo zupełnie mnie odłączą!” — pomyślał, siadając na siodle i opierając nogi na pedałach. Chwycił w obie dłonie dźwignie.
„Jakiż to ma sens?” — rozmyślał, pedałując zawzięcie i poruszając rytmicznie dźwigniami pracmaszyny. Sięgnął do kieszeni po flakonik iluzyny, ale nie znalazłszy ani jednej tabletki, z konieczności myślał dalej.
„Czy zawsze człowiek musiał tak bezustannie, bez chwili wytchnienia?… To prawda, zrobiłem sobie kilkutygodniowa przerwę, nie chciało mi się pracować, ale… czyżby wszystkie moje oszczędności stopniały tak błyskawicznie? Puste konto!”
Po chwili namysłu uprzytomnił sobie jednak, że to zupełnie możliwe. Czasem, gdy włączał przez pomyłkę ten najnudniejszy i najtańszy program informacyjny w iluzorze, słyszał o wzroście cen…
Po trzech godzinach kręcenia pedałami i szarpania dźwigni doszedł do wniosku, że jednak dawniej musiało być lepiej, choć na pewno wszystko było bardziej złożone i mniej wygodne. Ale za to człowiek nie zależał tak silnie od otoczenia…
„Teraz wystarczy zakręcić człowiekowi kilka kurków — i już po nim. Spróbuj tylko przez pewien czas nie obracać tych cholernych pedałów”.
Niby wygoda, wszystko na miejscu, z dostawą do mieszkalni, nawet praca. Nie trzeba wychodzić na zewnątrz, nie ma problemu komunikacji, rozrywki są dostępne dla każdego, jedzenie również…
A na zewnątrz podobno nie ma już ani grama powietrza. Albo może jest, ale zupełnie do niczego.
„Ech, dobra i ta pomidorowa z kluseczkami!” — westchnął, pedałując ostro. Bolały go ręce i nogi.
„A gdyby tak… w ogóle przestać? Zobaczyć, do czego to doprowadzi? Co oni wówczas zrobią? Gzy pozbawią mnie i tego cuchnącego powietrza, i tej kwaśnej zupki? Jakiż sens ma to ogólne pedałowanie, uprawiane w każdej mieszkalni, tak samo w Ml jak i w M4, tyle że na różną ilość rąk i nóg… Że niby trzeba oddać energię do wspólnego banku, proporcjonalnie do ilości zużywanych dóbr? Kto dziś wierzy, że ta energia ma jakiekolwiek znaczenie w ogólnym bilansie? Chyba już raczej chodzi o cele wychowawczo-społeczne: że niby nikt nie żyje za darmo. Pracuj — a będziesz miał. Nie pracujesz — nie masz nic. Niby słusznie. Ale żeby zaraz wszystkiego pozbawiać? Czy po to ongiś automaty przejęły od człowieka ciężki wysiłek fizyczny, a komputery — umysłowy, aby teraz znów zmuszać ludzi do fizycznego wysiłku, w formie zunifikowanej, doskonale wymiernej: jeden obrót — jeden punkt na konto… łatwo porównać, ile kto napracował, ale po co? Komu na tym zależy, komu to służy teraz, gdy wszystko można by mieć za darmo. Oni z niezrozumiałych przyczyn kultywują stare obyczaje epoki niedosytu, wtłaczając w nie ludzi współczesnych…”
Przestał kręcić pedałami i otarł pot z czoła. Sprawdził stan licznika i zarobione punkty przesłał na swoje konto z dyspozycją pokrycia należności za abonament iluzoryjny. Chciał już zejść z siodła i włączyć iluzor, gdy nagła myśl osadziła go na miejscu.
„Zaraz, zaraz… Jacy «oni»? Któż to taki? Supermózg centralny, roboty… i kto jeszcze? Kto? Jeśli wszyscy tkwilimy na przemian przed iluzorem lub przed pracmaszyną, to któż pozostaje? Kim są oni? Robot, komputer, maszyny stworzone przez ludzi, nie mogą go zabić. Ale tworzą system. System! Sieć, w którą jesteśmy wplątani… Jeśli człowiek przestanie obracać pedały pracmaszyny, to na mocy stworzonych przez siebie praw zginie z zimna i głodu. Sam sobie odłączy środki do życia niezbędne. Sam — sobie! Robot tego nie może zrobić, ale jeśli człowiek sam…
…jakże aroganckie stały się ostatnio roboty!…One tylko na to czekają: żebyśmy przestali obracać tymi pedałami w naszej podróży donikąd, w ścianach naszych mieszkalni, na smyczach jadłociągów i w hipnozie iluzora. To one wymyślają te wspaniałe rozrywki, tysiąc razy piękniejsze niż brzydki, zniszczony krajobraz planety… To one wymyślają pigułki szczęścia, bo któż by!
…ale co robić? Co robić?…
Niedoczekanie ich, łobuzów! Nie przestaniemy, nie damy się! To jedyne, co możemy zrobić przeciw nim!”
Człowiek 869113325 wsparł mocno dłonie na dźwigniach pracmaszyny, nacisnął pedały i obracając nimi wściekle prędko, nie ruszając się z miejsca pognał w nieskończoność swego czasu.
Koniec
(chyba…)
James Blish Dzień statystyka
Wiberg był korespondentem zagranicznym New York Timesa od czternastu lat, z czego dziesięć poświęcił równolegle swej osobliwej specjalności. Dwukrotnie w związku z nią odwiedzał Anglię, spędziwszy tam w sumie osiemnaście tygodni. (Jak można się spodziewać, był precyzyjny w takich sprawach). Efektem drugiego pobytu był szok, jakiego doznał w domu Edmunda Gerrarda Darlinga.
Kontrolę Populacji utworzono dopiero dziesięć lat temu po straszliwej światowej klęsce głodu w roku 1980 i odtąd Anglia niewiele się zmieniła. Jadąc z Londynu autostradą M-4, zobaczył ponownie wysokie bloki osiedli, które wyparły Zielony Pas otaczający niegdyś miasto, podobnie jak to miało miejsce w Westchester County w stanie Nowy Jork, Arlington w Wirginii, Evanston w Illinois, czy Berkeley w Kalifornii. Od czasu jego pierwszego pobytu wybudowano niewiele nowych osiedli — w końcu przy stabilnej populacji nie było takiej potrzeby — aczkolwiek większość ich wskutek pospiesznej budowy nie rokowała zbyt długiego żywota.
Podobnie miasteczko Maidenhead, ustabilizowane na dwadzieścia tysięcy mieszkańców, wyglądało tak jak wówczas, gdy przejeżdżał tędy po raz ostatni w drodze do Oxfordu. (Składał wtedy podobną wizytę specjaliście od erozji brzegowej, Charlesowi Charlestonowi Shackletonowi, który parał się również literaturą). Tym razem jednak musiał zboczyć z autostrady przy Maidenhead Thicket i znalazł się nagle wśród krajobrazu, jakiego obecnie nawet w marzeniach nie spodziewał się ujrzeć, a już z pewnością nie między Londynem a Reading.
Droga mogąca pomieścić zaledwie jeden samochód, gęsto zarośnięta po bokach drzewami, zaprowadziła go do ronda, przez które nawet dziecko zdołałoby splunąć na drugą stronę, gdyby pośrodku nie stał omszały trzymetrowy obelisk upamiętniający pierwszą wojnę światową. Naprzeciwko leżał cel jego podróży, Shurlock Rów — wioska, która zdawała się składać wyłącznie z kościoła, pubu oraz pięciu czy sześciu sklepików. W pobliżu musiał być również staw z kaczkami, skądś bowiem dolatywało ciche kwakanie.
„Phygtle”, siedziba powieściopisarza znajdująca się przy High Street, była chyba jedynym budynkiem na tej ulicy. Duża dwupiętrowa willa w wiejskim stylu z dachem krytym strzecha, białymi ścianami i dębowymi belkami pomalowanymi na czarno. Nad strzechą, najwyraźniej świeżo położoną, była umieszczona druciana siatka służąca do odstraszania ptaków. Reszta zdawała się pochodzić z szesnastego wieku i tak też zapewne było.