Выбрать главу

Wiberg, coraz bardziej zaniepokojony, odchylił się na oparcie fotela.

— Proszę mi więc wyjaśnić, co uważa pan za konkretne fakty?

— Nie zasługuje pan na to, ale byłoby nonsensem ukrywać przed panem coś, co jest panu dobrze wiadome. To dokładnie pokrywa się z tym, co chciałem, aby pan wiedział o mnie — odparł Darling. - No więc dobrze, pozostańmy chwilowo przy prasie.

Sięgnął do kieszonki na piersiach i wyjął papierosa, potem dotknął przycisku na szafce nocnej. Natychmiast zjawiła się pokojówka.

— Zapałki — powiedział.

— Sir, doktor…

— Do diabła z doktorem, teraz już wiem, kiedy umrę, i to z dokładnością do jednego dnia. Nie przejmuj się, moja mała, nie rób takiej zmartwionej miny, po prostu przynieś mi zapałki, a wracając rozpal w kominku.

Dzień był ciepły, ale mimo to Wiberg z przyjemnością: popatrzył na mały ogienek rozbłyskujący za kratą kominka. Darling zaciągnął się i spojrzał z uznaniem na papierosa.

— Swoją drogą ta statystyka to cholerny nonsens — odezwał się. - Moja uwaga ma zresztą bezpośredni związek z przedmiotem naszej rozmowy. Gdy przekroczy pan sześćdziesiątkę, panie Wiberg, stanie się pan niemal fanatykiem nekrologów. Najpierw zauważy pan, że przenoszą się do wieczności bohaterowie pańskiego dzieciństwa, z kolei niektórzy pańscy przyjaciele, potem zacznie się pan niepostrzeżenie interesować zmarłymi ludźmi, których pan nie znał lub też nic dla pana nie znaczyli, a wreszcie nawet takimi, o których nic pan nie słyszał. Rozrywka raczej w niezbyt dobrym guście, gdy człowiek z pewną satysfakcją powtarza sobie: „Cóż, o n umarł, ale j a wciąż jeszcze żyję”. Oczywiście, jeśli ma pan jakie takie skłonności do introspekcji, może to obudzić w panu coraz większą świadomość rosnącego osamotnienia w świecie. I jeśli nie zrównoważy tego odpowiednie bogactwo ducha, zacznie pan coraz bardziej lękać się śmierci. Szczęśliwie jedną z moich wieloletnich pasji jest nauka, a zwłaszcza matematyka. Po przeczytaniu mnóstwa nekrologów w New York Timesie, w londyńskim Timesie, a także w kilku innych dużych dziennikach, które śledziłem z początku dorywczo, potem zaś bardzo pilnie, zacząłem uświadamiać sobie całe serie zbiegów okoliczności. Czy dotąd wszystko dla pana jasne?

— Sądzę, że tak — odparł ostrożnie Wiberg. - O jakie zbiegi okoliczności panu chodzi?

— Mogę przytoczyć konkretne przykłady, ale myślę, że wystarczy aspekt ogólny. Aby doszukać się takich zbiegów, trzeba czytać zarówno pomniejsze nekrologi, jak i takie, którym towarzyszą nagłówki w gazetach oraz uroczyste wspomnienia pośmiertne. I nagle znajduje pan, powiedzmy, dzień, w którym umiera zadziwiająco duża liczba lekarzy. Kiedy indziej znów — prawników. I tak dalej… Po raz pierwszy zwróciłem na to uwagę w dniu katastrofy lotniczej, w której zginęło niemal całe kierownictwo dużego amerykańskiego przedsiębiorstwa budowy maszyn. To mnie uderzyło, ponieważ przedtem firmy amerykańskie nigdy nie pozwalały podróżować tym samym samolotem więcej niż dwóm menedżerom. Tknięty podejrzeniem przebiegłem wzrokiem pomniejsze nekrologi i stwierdziłem, że był to w ogóle fatalny dzień dla inżynierów. I jeszcze jedna zaskakująca zbieżność: niemal wszyscy zginęli w różnych wypadkach podczas podróży. Katastrofa samolotu była tym nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, który pozwolił mi odkryć coś wyglądającego na autentyczny szablon. Zacząłem prowadzić zestawienia. Odkryłem jeszcze sporo innych współzależności. Na przykład w tego typu wypadkach giną często całe rodziny i cóż się wtedy okazuje? Że żonę często łączą z mężem nie tylko więzy małżeńskie, ale również zawodowe.

— Interesujące… i trochę niesamowite — zgodził się Wiberg. - Ale, jak już pan zauważył, to tylko oczywisty zbieg okoliczności. Taka mała próbka…

— Nie jest to mała próbka, jeśli obserwacje prowadzi się od dwudziestu lat — przerwał Darling. - I absolutnie nie wierzę tu w jakiekolwiek zbiegi okoliczności, wyjąwszy może pierwszą katastrofę lotniczą, która popchnęła mnie do śledzenia tej sprawy. W tej chwili zresztą nie jest to już kwestia wiary. Prowadzę dokładne zapisy, co jakiś czas dzwonię do centrum obliczeniowego przy Uniwersytecie Londyńskim i podaję im moje liczby — oczywiście nie tłumacząc programistom, co oznaczają. Moje ostatnie obliczenia za pomocą testu chi-kwadrat były właśnie w toku, gdy odebrałem pański telegram z prośbą o pozwolenie odwiedzenia mnie. Otrzymałem istotność punktu zero zero zero jeden w pięcioprocentowym przedziale ufności. To znacznie większe prawdopodobieństwo niż to, jakie zdołano kiedykolwiek przedstawić w akcji antynikotynowej, a przecież mieliśmy całe regimenty medycznych osłów, ba, nawet całe rządy, zachowujące się tak, jak gdyby te liczby oznaczały realne zjawisko gdzieś od 1950 roku. Prowadzę poza tym dodatkową kontrolę. Przyszło mi na myśl, że wiek może tu być czynnikiem odgrywającym istotną rolę. Test chi-kwadrat wykazał, że tak.nie jest. Nie ma to żadnego związku z wiekiem. Natomiast nie ulega wątpliwości, że zgony są dobierane według rodzaju zatrudnienia lub zawodu.

— Hmm. Załóżmy, czyniąc zadość wymogom dyskusji, że tak się rzeczywiście dzieje. Czy może pan zasugerować, w jaki sposób?

— W jaki sposób, to żaden problem — odparł Darling. - Wykluczone, aby to było zjawisko naturalne, ponieważ siły przyrody, jak na przykład dobór naturalny, nie wykazują aż tak specyficznej wybiórczości ani też nie dają efektów w ciągu tak krótkiego okresu, jakim jest sto lat. Właściwe zatem pytanie powinno brzmieć: dlaczego? I może na nie istnieć tylko jedna odpowiedź.

— Jaka mianowicie?

— Polityka.

— Proszę mi wybaczyć, sir — powiedział Wiberg — ale przy całym szacunku, jaki żywię dla pana, pomysł ten wydaje mi się, hmm, nieco paranoidalny.

— Całkiem paranoidalny, a jednak zgodny z prawdą. Zauważyłem, że ani razu go pan nie zakwestionował. To politycy są paranoikami, nie ja.

— Jaki mógłby być pożytek z takiej polityki lub też, jak mógłby go sobie ktoś wyobrażać?

Pisarz spojrzał głęboko w oczy Wiberga zza szkieł okularów.

— Ogólnoświatowa Kontrola Populacji — odezwał się — działa oficjalnie już od dziesięciu lat, a nieoficjalnie — chyba od dwudziestu. I działa skutecznie — populacja w chwili obecnej jest ustabilizowana. Większość ludzi wierzy — i tak im się podaje — że Popkon zajmuje się wyłącznie przymusową regulacją urodzin. Nie zastanawiają się nad tym, że utrzymanie prawdziwie stabilnej populacji wymaga również rygorystycznie planowanej gospodarki. Po wtóre, nie zastanawiają się nad tym — a tego im się już nie podaje, przeciwnie, fakty, z których mogliby coś wywnioskować są utrzymywane w tajemnicy — że przy obecnym stanie wiedzy możemy regulować jedynie liczbę urodzin. Nie możemy natomiast pokierować nią pod względem jakościowym. Oczywiście, jesteśmy w stanie decydować o płci dziecka, to prosta sprawa. Nie mamy jednak wpływu na to, by stało się ono w przyszłości architektem, niewykwalifikowanym robotnikiem, czy też po prostu najzwyklejszym bałwanem. A w całkowicie sterowanej gospodarce zawsze należy przestrzegać, by na każdym etapie istniała ściśle określona liczba architektów, robotników i bałwanów. Ponieważ i nie można tego dokonać za pomocą regulacji urodzin, trzeba zastosować regulację zgonów. Inaczej mówiąc, gdy stwierdza pan nieekonomiczną nadwyżkę, powiedzmy, pisarzy, zgarnia pan ją niczym szumowiny z rosołu. Oczywiście stara się pan ograniczyć to „szumowanie” do najstarszych, ponieważ jednak nie da się przewidzieć okresu, w jakim wystąpi taka nadwyżka, wiek tych najstarszych w momencie „szumowania” jest zbyt zróżnicowany, by mógł mieć znaczenie statystyczne. Zapewne jest to dalej maskowane pewnymi posunięciami taktycznymi, jak nadawanie wszystkim zgonom charakteru wypadków, pozorny brak związku między nimi, co pociąga za sobą często likwidację kilku młodszych członków danej kategorii i pozostawienie kilku starszych dla zachowania tych pozorów. Oczywiście, to znacznie ułatwia historykom prowadzenie zapisów. Jeśli wiadomo, że — jako wynik polityki — śmierć danego pisarza została zaplanowana na konkretny dzień lub też coś koło tego, nie ma obawy, by zbrakło ostatniego z nim wywiadu lub aktualnego wspomnienia pośmiertnego. I taki lub inny pretekst — na przykład zwykła wizyta lekarza u ofiary — może stać się zwiastunem jej bliskiej śmierci. I tu wracamy, panie Wiberg, do mego pierwszego pytania. A więc, czy jest pan Aniołem Śmierci czy też na razie jego zwiastunem?