W teorii Wheelera trójgeometrie charakteryzowały się właśnie ową specyficzną dwoistością natury: cechowały je bowiem zarówno własności materialne (niejako „namacalne), jak i falowe (a więc dla nas związane z pewnym rozmyciem przestrzennym). Toteż, zgodnie ze swymi własnościami falowymi, mogły trójgeometrie interferować ze sobą, przy czym, co ważne, liczba takich jednocześnie nakładających się trójgeometrii mogła być nieograniczona. I właśnie w wyniku takiej interferencji trójgeometrie s y m u l o w a ł y upływ czasu. Nakładając się na siebie, tworząc kolejne „węzły”, następujące po sobie w sposób ciągły, modelowały one upływ czasu.
Nazwałem ten proces symulowaniem upływu czasu, bowiem w superprzestrzeni w istocie pojęcie czasu jako takiego nie istnieje. Cała historia, cała przeszłość i przyszłość jest tu przecież tworzona z elementów, które już są w superprzestrzeni zawarte — trzeba je tylko składać w kolejności, rządzonej jakimiś nieznanymi prawami…
Ów ziarnisty ślad, jaki pozostaje po interferencji trójgeometrii, jest właśnie w superprzestrzeni śladem znaczącym upływ czasu. Jeszcze w teorii względności nadano mu piękną nazwę linii świata.
7
Wróćmy w sferę fantazji. Ciekawe jest na przykład, jakie wrażenie odniosłaby istota — powiedzmy rozumny obserwator — która znalazłaby się w jakiś sposób w superprzestrzeni, poza zasięgiem jakiejkolwiek trójgecmetrii?
Zapewne stwierdziłaby ona, iż istnieje nie jeden Wszechświat — lecz cała ich mnogość. Jeśli bowiem pogodzić się z hipotezą Wheelera, nasz Wszechświat może być modelowany w każdej chwili przez skończoną, może nawet niewielką, liczbę trójgeometrii. Ich pozostała, przeważająca część mogłaby doraźnie być niezaangażowana w symulację upływu zjawisk w naszym Wszechświecie. Te więc trój-geometrie, w całej swej nieprzeliczalnej liczbie, mogłyby z równym powodzeniem tworzyć biegi historii jakichś innych wszechświatów — jednego, dwóch, miliona. Możliwa jest do wyobrażenia nawet bardziej skomplikowana sytuacja — kiedy jedna i ta sama trójgeometria zaangażowana jest w interferencję z dwoma lub kilkoma naraz różnymi trójgeometriami, należącymi w danej chwili do r ó żn y c h wszechświatów.. Mogłyby przeto istnieć choćby i w naszym świecie chwile, które byłyby wspólne dla kilku naraz wszechświatów! Gdyby tylko wiedzieć, jakie to chwile…
I tak oto rodzi się pierwsza propozycja dla fantastów: w świecie, rządzonym opisanymi wyżej prawami, naukowcy wynajdują sposób na wykrywanie takich „czasowych punktów styku” kilku wszechświatów. Otwarty jednak pozostaje problem przechodzenia z jednego do drugiego (zwłaszcza jeśli zważyć, że i my w świetle tej teorii stanowimy takie wirtualne produkty nakładania się trójgeometrii!). Poszukiwania nauki idą w dwóch kierunkach — ku zastosowaniu metod psychicznych lub psychoenergetycznych (np. zażywanie środków psychodelicznych — coś takiego praktykuje już z wielkim powodzeniem „enfant terrible” amerykańskiej s-f Philip K. Dick; wędrówki jego bohaterów pomiędzy różnymi światami — choćby w „Trzech stygmatach Palmera Aldridge’a” — mogą przyprawić o zawrót głowy), oraz w kierunku urządzeń czysto fizycznych (specjalne machiny czasu, pętle czasu wywoływane polami grawitacyjnymi o kolosalnym natężeniu czy wreszcie dokonywanie przejść w pobliżu obiektów osobliwych Wszechświata — „czarnych dziur” lub kwazarów). Ponieważ w takiej interferencji trójgeometrii istnieje znaczny pierwiastek probabilizmu, nigdy nie byłoby pewności, czy powrót się uda. I jeśli się uda — to czy będzie to powrót do właściwego Wszechświata…
8
Ile przeto istnieje wszechświatów? Nieprzeliczalna mnogość — jak by na to mogła wskazywać nasza interpretacja teorii Wheelera, czy też ograniczona liczba? A może — tak naprawdę — tylko ten jeden, nasz?
W większości hipotez kosmologicznych (czy nawet fantastycznych) przeważa przekonanie, że dwa! Być może bierze się to li tylko z naszego umiłowania symetrii, być może zaś z ograniczoności wyobraźni. Faktem jednak pozostaje, iż koncepcje kosmologiczne, w których rozważa się mnogość wszechświatów, najczęściej operują właśnie dwoma tego rodzaju tworami. Do najgłośniejszych z nich należy bezwzględnie hipoteza o istnieniu Antywszechświata.
9
Sam fakt istnienia antymaterii od wielu już lat nie budzi w fizyce żadnych wątpliwości. Na przestrzeni ostatniego dwudziestolecia udało się doświadczalnie wykazać istnienie praktycznie wszystkich „antypartnerów” dla znanych nam obecnie cząstek elementarnych. Nie oznacza to wprawdzie w żadnej mierze, iż rozwiązany został tym samym problem pochodzenia antycząstek; po prostu fakt ich istnienia nie podlega już obecnie żadnej wątpliwości. Co do ich pochodzenia, to nie od dziś łamią sobie nad tym głowy fizycy na całym świecie. Przez wiele lat były antycząstki fenomenem, nie mieszczącym się w ogóle w ramach naszych wyobrażeń o naturze i pochodzeniu Wszechświata. Do bardzo popularnych poglądów należy teoria R. Feynmanna, zgodnie z którą antycząstki — to po prostu „nasze” zwykłe cząstki elementarne, poruszające się w kierunku przeciwnym do kierunku upływu czasu. Z teoretycznego punktu widzenia jest to teoria dość prawdopodobna, choć być może trudna do ogarnięcia wyobraźnią. Jak się zdaje, na tym właśnie gruncie narodziła się również fantastyczna koncepcja Antywszechświata (częściej zwanego po prostu Antyświatem) — słynnego „antytworu” charakteryzującego się zwierciadlaną symetrią. Byłby to wszechświat, w którym każdy obiekt materialny stanowiłby niejako zwierciadlane odbicie naszego obiektu — włącznie z zamianą kierunku lewego na prawy (wiąże się z tym tak ważna konsekwencja, jak wyróżnianie i uprzywilejowanie tam kierunku prawego, podobnie jak w naszym świecie — lewego. Wygląda to na stwierdzenie trywialne, lecz w istocie ma to wielkie znaczenie!).
Czymże jednak tłumaczyć fakt, iż w naszym Wszechświecie tak rzadko pojawiają się antycząstki? I jak sprawdzić, czy są one w istocie „anty”? O ile bowiem w przypadku antyelektronu (pozytonu) sprawa była prosta — bowiem dysponuje ona dodatnim ładunkiem elektrycznym, równym co do wartości ładunkowi elementarnemu elektronu (masy obu tych cząstek są równe), o tyle w przypadku np. neutronu i antyneutronu nie ma sensu mówić o ładunku elektrycznym, bowiem obie te cząstki są obojętne elektrycznie. Toteż jako podstawowy sprawdzian uważa się tu zjawisko a n i h i l a c j i cząstki i antycząstki. Każda cząstka przy napotkaniu swego antypartnera znika (!) wydzielając przy tym pewną ilość energii w postaci promieniowania gamma, ściślej: wydzielająca się energia równa jest sumie energii spoczynkowych obu cząstek (równoważnej ich masie zgodnie ze słynną formułą E = mc2) oraz energii kinetycznych, jakie posiadały one przed zderzeniem. Rzadkość występowania antycząstek we Wszechświecie staje się więc zrozumiała, są one tu bowiem jedynie gośćmi i każde ich wtargnięcie do „naszego świata” musi się wcześniej czy później (a zwykle bardzo wcześnie) skończyć anihilacją.
Jest więc anihilacją pewną naturalną barierą, oddzielającą od siebie oba opisane światy. Wszystko wskazuje na to, że nie jest to tylko bariera fizyczna. Nie mogą jej również przekroczyć pisarze science fiction. Wychodząc z zupełnie niesłusznego założenia, że wszystko, co znalazłoby się w Antyświecie musiałoby natychmiast ulec anihilacji — omijają oni zwykle ten temat, ograniczając się do stosowania rozwiązań typu „pistolet anihilacyjny” lub „napęd anihilacyjny”. A jest to przecież pogląd niesłuszny, bowiem w istocie mechanizm oddziaływania materii i antymaterii jest bardzo złożony i wcale nie musi się sprowadzać do prostych aktów anihilacji. Istnieje poza tym jeszcze — również doświadczalnie sprawdzony — efekt kreacji materii i antymaterii przez promieniowanie! Temat to, chyba, zupełnie jeszcze przez fantastykę nie wyeksponowany, a jakże wdzięczny.