Dworka zmieszała się, przez chwilę zbierała myśli, wreszcie przyznała:
– Nie jestem jej pewna...
– Czyżby doktor Lang miał na Wawelu swojego agenta w osobie Zuzanny? – szydziła. – Wierzysz w to? Bo ja nie wierzę. Dlaczego milczysz? Przyznaj się. Jesteś zazdrosna o każdą dworkę, która potrafi ciebie zastąpić?
Ale Marina wybuchnęła żałosną skargą. Jest tyle lat przy córce principessy. Czuje się niemal jej piastunką, a po śmierci karlicy Dosi towarzyszką stałą i wierną. Czy można się dziwić, że gniewa ją przypochlebianie się Zuzanny, że gorliwość w służbie wydaje się nieszczera, może nawet podejrzana? Doktor Lang... A więc tak. Rozmawiał częściej z Myszkowską niż z innymi może dlatego, że ta panna dobrze zna język niemiecki? Właśnie to nasunęło jej myśl, że królewnie Zofii mogłaby służyć za tłumacza. Jak kiedyś Anna samej królowej po jej przyjeździe na Wawel...
Królowa słuchała, nie przerywając tych wyznań ani słowem, ani częstym u niej pomrukiem: "stulta". Widocznie tym razem nie uznała Mariny za głupią, chociaż przyglądała się jej uważniej niż zwykle. Ale przy wzmiance o Annie zmarszczyła brwi.
– Starczy! – rzekła. – Zuzanna do żony Ostoi całkiem niepodobna, ale może przydać się na brunświckim dworze. Będzie tam moim okiem i uchem. A teraz... Teraz idź i każ przygotować wszystko na wyjazd nasz i Zofii do Łomży.
– Którą z dworek przydzielić mam królewnie? – spytała, już wychodząc, Marina.
– Właśnie Zuzannę. Ciekawam, czy dogodzi nowej pani? I czy tamta zechce zaliczyć ją do swojego ślubnego orszaku?
W Płocku i Wyszogrodzie bywała dwa razy do roku, zatrzymując się w zamkach dawnych książąt mazowieckich, ale Łomża gościła częściej księżnę Mazowsza. Może dlatego, że tam właśnie któryś z witających ją szlachciców powiedział to, czego domyślała się tylko: po inkorporacji Mazowsza do Korony przez Zygmunta Starego niezależna dzielnica uznała się za skrzywdzoną, pomniejszoną w swym znaczeniu. I dopiero ona, królowa Bona, jak dawni książęta z rodu Piastów, przywróciła nie tylko świetność, ale jakby odrębność temu księstwu. Wprawdzie wielkie dobra na Mazowszu należały zawsze do skarbu i Kościoła, ale liczna tu szlachta drobna i zaściankowa poczuła nad sobą znowu opiekę Warszawy, a nie Krakowa.
Kiedy dojeżdżały z Zofią do miasta, królowa kazała przystanąć i spytać pastuszka pasącego krowę w przydrożnym rowie, gdzie może zatrzymać się poczet możnego pana w tym mieście? Chłopak namyślał się chwilę, przyglądał się ciekawie dużemu orszakowi towarzyszącemu podróżnej kolasie, a wreszcie rzekł, że może burgrabia zechce wpuścić jaśnie wielmożnych do zamku królowej Bony?
Powiedział waśnie tak, nie inaczej i, gdy kolebka ruszyła w dalszą drogę, królowa zwróciła ku Zofii uśmiechniętą twarz.
– Słyszałaś? Tak nazywają wiele zamków zbudowanych przeze mnie, ale ten odnowiłam tylko, uczyniłam ozdobą grodu. I mówiąc o nim, nie wspominają o Piastach. Tu panią i władczynią jest Bona, królowa z rodu Jagiellonów.
Zofia nie widziała jej od dawna tak pogodną, tak pewną siebie. A gdy następnego dnia stanęły obie w otwartym oknie, przyglądając się ładownym statkom i łodziom płynącym Narwią, Bona stwierdziła nie bez dumy:
– Kiedym otrzymała od małżonka Mazowsze, wymogłam na nim zwolnienie kupców warszawskich od ceł, myt i opłat mostowych. August te przywileje musiał potwierdzić. I płyną Wisłą szlacheckie oraz kupieckie tratwy i statki ze zbożem, drzewem czy ze śledziami, a z samej Łomży Narwią z bydłem, rybami, woskiem i miodem. Wzbogaciły się od siedmiu lat oba miasta, które sobie upodobałam. Możesz i ty w Brunświku uczynić wiele, jeżeli potrafisz być księżną mądrą, zapobiegliwą i dbającą tyleż o dobro własne, co poddanych.
– Ja tak rządzić się nie umiem – westchnęła królewna.
– Tedy ucz się. Na przyszły rok będziesz już daleko stąd i tylko moje listy doradzą coś w chwilach trudnych. Ale teraz nie myśl o niczym. Patrz, jak czysta, jak niebieska jest rzeka Narew. Jak sprawnie płyną po niej do Wisły, a dalej do Gdańska szkuty, komięgi, dubasy...
– Miłościwa pani zna wszystkie te statki z nazwy? – zdziwiła się Zofia.
– Certo. Kto rządzi, musi wiedzieć, kim są jego podwładni, a kto skarb złotem napełnia, winien znać z nazwy i to, co zysk przynosi, i tych, co wożą albo spławiają dobra wszelakie za dukaty...
Stały jeszcze długo, patrząc na liczne statki i barki ciągnące z nurtem na północ. Szkuty oraz dubasy były po wręby napełnione zbożem, tratwy z płasko łączonych bali dźwigały skrzynie z towarem. Na wszystkich tych szkutach, komięgach i łodziach kręcili się ludzie rzeczni, a przejeżdżające pod zamkiem załogi witały go flisacką pieśnią. Do okna, w którym stała Zofia, dolatywały tylko poszczególne słowa i strzępy strofek, ale jedno zdanie powtarzało się tak często, że zdołała je zapamiętać:
"Nie ma jak na flisie..."
– "Flis" – powiedziała zwracając ku matce roześmiane oczy. – Urodziłam się nad Wisłą, mieszkam w Jazdowie już od lat, a pierwszy raz usłyszałam tutaj to słowo.
– My zaś obie, kto wie, czy nie po raz ostatni – westchnęła królowa. – Tedy patrz. Widzisz tam, daleko, Puszczę Łomżyńską, w której polowałam jeszcze niedawno, przed ślubem Augusta z Katarzyną. A bliżej zamku Narew... Nie płynęłam po niej sama nigdy, ale uczyniłam ludnym gościńcem, rzeką spławną jak Wisła. Tak. To właśnie, na co nie ma nazwy w mowie italskiej, zowie się tutaj krótko i po prostu: flis...
Wracały inną drogą, wzdłuż Narwi, aby potem przeciąć ją i po ciężkich trudach dotrzeć do Ciechanowa. Zofia przestała pytać, po co, kiedy za niskimi zabudowaniami miasteczka przecięły nagle niebo dwie potężne, okrągłe baszty twierdzy. Wysokie mury, tworzące kwadrat, dobrze strzegły mieszkalnych pomieszczeń warownego zamku, a olbrzymi podwórzec mógł pomieścić niemało zbrojnych hufców.
Bona podprowadziła córkę ku jednej z wież, na której bielał obok orła smok Sforzów. Uśmiechnęła się, widząc jej zdumienie.
– To zamek książąt mazowieckich. Zastałam tu suchą fosę, wyrwy w murach, zwalone blanki i komnaty książęce w ruinie.
– Miłościwa pani odbudowała to wszystko?
– Po wielu latach, si. Jak przedtem zamek Jagiełły w Sanoku. I teraz będzie tu, na mazowieckiej równinie, taka sama twierdza nie do zdobycia jak Krzemieniec, jak Bar.
– Prawda to – spytała nieśmiało Zofia – że w Krzemieńcu, jako że stoi na wysokiej górze, zwanej już waszym imieniem, kazaliście doprowadzić wodę do zamku drewnianymi rurami?
Roześmiała się, potwierdziła.
– Kazałam tak uczynić, ale nie wierzyłam sama, że Chwalczewski i to potrafi. A on nie tylko naprawił wszystkie baszty, zrobił ze starego zameczku fortalicję, ale też doprowadził wodę i zmusił ją, by płynęła na sam szczyt góry. Ach, ta woda! Potrzebna i podczas oblężenia, i w czasie pokoju. Dlatego w Sanoku kazałam szukać jej poza zamkiem, dla podgrodzia, dla ludzi. I jest. Czysta, źródlana i tak smakowita, że nie trzeba już schodzić z wiadrami w dół, do Sanu. A miasteczko... Ono ma teraz także smoka w herbie.
– Czy mogę, miłościwa pani, zapytać o coś, o czym gadali na Wawelu?
Zdziwiła się, zmarszczyła brwi.
– Gadali o studni na górskim stoku?
– Nie... To jest tak – zmieszała się Zofia. – Mówili, że studnia jest na pół drogi między waszym zamkiem a... pana Kmity. I że on...
Dostrzegła znajomy błysk w oczach matki i zamilkła, ale tamta spytała:
– Cóż... on? Nie żyje już od dwóch lat.
– Tak, ale budował się zawsze w pobliżu waszych zamków. Tyle, że ów na sanockim wzgórzu jest pono wielgachny, widny z daleka.