Bona. rozłożyła ręce.
– Dio! Co mogłam wiedzieć ja, wychowana w Bari, o knechtach krzyżackich. O carskim jasyrze, tej udręce kobiet i dzieci? O poturczonych, chowanych na janczarów waszych pacholętach? A co do Tarnowskiego...
– Słcham, pilnie słucham – ożywił się Zygmunt.
– Czy to prawda, że właśnie on przejmie na czas wojny buławę po Firleju?
Król wydawał się zaskoczony tym pytaniem.
– Nie wiem, skąd taka wiadomość? Hetmanem koronnych wojsk jest Mikołaj Firlej z Dąbrowicy. Jest i będzie, aż do swojej śmierci na polu walki.
– Tym lepiej. I jeszcze jedno. Warto coś zrobić dla Kmity. Już teraz.
– Pyszny to magnat i skłonny do warcholstwa.
– Czyż tak? – zdziwiła się królowa. – Bardzo oddany wam.
– Mnie?
– I dynastii. A że starszy od Tarnowskiego, tedy spieszno mu do znaczniejszego urzędu.
Zygmunt podszedł bardzo blisko i przez chwilę przyglądał się Bonie.
– Na miły Bóg! Tyle planów, tyle myśli kłębi się w tej ślicznej głowie – rzekł wreszcie. – Czy doprawdy nigdy nie bywa wśród nich i taka: "mnie także spieszno". Nie do króla, dawcy łask i urzędów. Do małżonka. Czemu odwracacie twarz? Nie spodziewałem się na niej wstydliwych rumieńców.
Odpowiedziała prawie szeptem, bardzo ciepło:
– Italskie niewiasty to prawdziwe viola d'amore. Można na nich wygrać najpiękniejszą pieśń miłości, jeżeli...
– Jeżeli? – nalegał.
– Umie się grać.
– Nie była to odpowiedź wprost – zarzucił. – Ani odpowiedź miła sercu.
Uśmiechnęła się tym promiennym uśmiechem, który zmieniał zupełnie jej twarz.
– Dziś wieczorem spróbuję dać wam taką, która z pewnością wyda się lepsza.
Ramiona królewskie opasały mocno kibić Bony. Wzdłuż jej szaty, na posadzkę, poleciały z bezwładnie zwisłych rąk zielone gałązki, liliowe płatki kwiatów...
Rozstali się dopiero nad ranem i król, odchodząc, raz jeszcze zbliżył się do łożnicy, żeby, dotknąwszy rozsypanych w nieładzie włosów, wyznać szeptem:
– Zaiste. Prawdziwa viola d'amore.
Została sama senna, ale świadoma, że już nie zaśnie przed nadejściem godziny, w której przyjdzie ją obudzić Marina albo Anna. Dwór królowej... był już ostatecznie uformowany, i to według jej woli, a nie przedślubnych umów. Zachowała przy sobie aż dwanaście italskich dworek poza Mariną, trzech paziów, kanclerza Alifia i Pappacodę. Pozostało też z jej ślubnego orszaku kilku najlepszych muzyków, poeta Carmignano, kronikarz jej podróży do Polski i nadworny podskarbi, przyboczny lekarz Mikołaj Catignani, kuchmistrz z rodzinnego Bari i wreszcie franciszkanin ojciec de la Torre – spowiednik matki i jej samej od lat najwcześniejszej młodości. Nie, nie czuła się osamotniona, chyba że piękne panny znajdą wkrótce mężów wśród królewskich dworzan, że wykruszą się starzy słudzy. Jednakże ten niepełny rok pobytu w Krakowie mogła uznać za nie zmarnowany. Zdobyła przychylność, może nawet tajoną miłość tak potężnego magnata, jakim był Kmita, przyjaźń biskupów Międzyleskiego i Drzewickiego, obu wybitnych statystów i byłych sekretarzy królewskich. Ów sekretariat nie przestawał być dla niej zagadką i tę teraz należało rozwikłać. Alifio twierdził, że był to urząd grupujący przy królu wielu uczonych i zasłużonych mężów, jak poetów – Andrzeja Krzyckiego i Jana Dantyszka, historyków – Decjusza i Wapowskiego, humanistów – Chojeńskiego, Latalskiego, Karnkowskiego. Być może, dla tych stanowisko sekretarza nie było szczytowym osiągnięciem w pięciu się wzwyż, ale dla wielu innych? Czyż nie stanowiło pierwszego szczebla na drodze do awansu? Czyż nie byli tam ludzie szlachetnie urodzeni różnych narodowości, a więc wybitni znawcy spraw zachodnich, wschodnich, śródziemnomorskich i tureckich? Podlegali im pisarze królewscy, ale to tamci, nie owe skryby, sprawowali poselstwa i, jak to stwierdził Alifio, wyjeżdżali często poza granice kraju. Kto wie, czy któregoś z owych sekretarzy nie warto wysłać jako stałego obserwatora na dwór nowego cesarza? Albo do Pragi, dla czuwania nad nieletnim, mimo oświadczeń panów czeskich, bratankiem króla Ludwikiem?
Tej nocy nie rozmawiała z Zygmuntem jak władczyni, lecz jak najczulsza kochanka, i nie żałowała tego ani przez chwilę. Jej młode ciało spragnione było pieszczot, a poza tym... Obiecała sobie, że będzie jak Elżbieta Jagiellonka matką królów i te pierwsze lata poznawania obcego kraju, dworu, języka poświęci pochylaniu się nad kołyską z Bari, srebrną kołyską Jagiellonów. Te lata powinna poświęcić także wprowadzeniu włoskiej mody w strojach niewiast, nowych potraw, warzyw i przypraw do polskiej kuchni. Tak. Dzięki niej Wawel rozśpiewa się i roztańczy, zacznie tętnić bujnym życiem i wkrótce dwór Bony Jagiellonki stanie się stawny w całej Europie. Konie... prawda. Jeszcze powinna zadbać o wspaniałą stadninę królewską...
Przymknęła oczy i znów zobaczyła siebie na czele ślubnego orszaku, siebie harcującą na białej klaczy, to wjeżdżającą w las, to wypadającą na skraj puszczy. Była wtedy nie mniej szczęśliwa, nie mniej zmęczona niż po dzisiejszej nocy. Izabela... Córka... Tak, to jedyny cień na jasnych obrazach przesuwających się teraz przed oczyma. Ale jest jeszcze młoda i wszystkie marzenia mogą się spełnić. Ktoś stuka... Kto ośmiela się przerwać ten półsen? Jak zwykle Marina. To znaczy, że jest już późny ranek, że nadchodzi nowy dzień...
Przyglądała się dworce, która zbliżyła się do okna, aby odsłonić kotary, i nagle, ujrzawszy słoneczne światło, zapragnęła skąpać się w nim, jak kiedyś nad Morzem Śródziemnym.
– Otwórz okno! – rzuciła rozkaz.
Marina odwróciła się zdumiona.
– Jak to? Na niebie słońce, ale to luty, dzień chłodny. Nie tak jak u nas.
– Więc tylko uchyl. W komnacie duszno.
– Duszno? – powtórzyła tamta jak echo. – Ależ tutaj zawsze za zimno, za wilgotno.
Zwijając naprędce w węzeł rozpuszczone włosy. Bona spytała nagle:
– Więc to prawda? Nie lubisz tego zamku? Nie lubisz Krakowa? Wawelu?
– Kto śmiał to powiedzieć? – przeraziła się powiernica.
– A któż by, jak nie twój przyjaciel, Pappacoda.
– On? – zdziwiła się. – Także bez przerwy narzeka.
– Wiem. Niemiły mu doktor Alifio. Tedy niech próbuje jak tamten zyskać uznanie Akademii Krakowskiej. Jak tamten niech dostąpi zaszczytu uczenia polskich żaków rzymskiego prawa... Ale cóż on właściwie potrafi? Niente! Niente!
– Mógłby zostać przynajmniej burgrabią zamku.
– Przynajmniej? Och! To nie Bari, gdzie radził sobie z tym urzędem.
– Miłościwa pani – powiedziała dworka z goryczą – coraz częściej mówi o naszym księstwie...
– Ciekawam jak? – przerwała, czując narastający gniew. – Nie milcz, mów.
– Jakby z... pobłażaniem. Z nutką lekceważenia w głosie.
– Jak? A zresztą... Drażnisz mnie. Widzisz tylko to, co gorsze tutaj niż w Italii: ciemniejsze niebo, chłody, brak owoców i jarzyn... Sama wiem. Si! Wszystko surowsze, trudniejsze. Wszystko zupełnie obce. Ale w tym nowym, niełatwym świecie, z woli principessy wy mieliście być dla mnie tarczą i osłoną. Wy, Italczycy, dworacy z Bari. A co z was mam? Prawie nic. Wysiłki Alifia budzą niechęć w tobie, w Pappacodzie. Perché? Odpowiadaj!
– Bo miłościwa pani ufa mu jak żadnemu z nas. Mianowała swoim kanclerzem.
– Na co zasłużył. Wie o wszystkim, łagodzi zadrażnienia, ostrzega przed niebezpieczeństwem. Pappacoda chce mu dorównać? A czy zadbał choćby tylko o zabezpieczenie moich sum posagowych? Co wiem o dobrach nadanych mi po ślubie jako oprawa polskiej królowej? Niewiele. Chce pochwał? Bene. Idź. Każ mu przyjść do mnie zaraz po śniadaniu.