Выбрать главу

– Si – przyznała Marina zapalająca świece przy łożu.

Był późny wieczór czerwcowy i królowa układała się już do snu. Ale choć do późna przebywała w rozarium, rozkoszując się odurzającym zapachem bujnie kwitnących róż, musiała mieć zły dzień, bo siedząc przed weneckim lustrem ofiarowanym przez dożę, dłużej niż zwykle wpatrywała się we własne odbicie, dotykała końcami palców policzków, powiek, pobrużdżonego już czoła. Mówiła, żeby nie zapomnieć mówić, jak stwierdziła z goryczą, mówiła raczej do siebie niż do Mariny.

– Moje słynne złote włosy... zaczynają jaśnieć, bieleć. Moja matka umierała mając pięćdziesiąt cztery lata i była prawie siwa. Nie do wiary, że teraz jestem od niej starsza, a jeszcze pełna pomysłów, sił... Tylko kąciki ust nie unoszą się już w górę. Może jednak śmiałam się za mało? Stańczyk… Brak mi tu ludzi, śmiechu i błaznów. Słyszysz?

– Si – przyznała dworka.

– Postaraj się dostać lub kupić kilku karłów młodych i zabawnych. Tylko presto! presto!

– O Si! Si! – potakiwała Marina.

– W Polszcze, choć było dość czasu na festyny i szumne zabawy, nie miałam go nigdy dosyć dla siebie. Nigdy! Nawet w młodości. Czytałam dziś Petrarkę. Mówi, że nie istnieje większe szczęście niż miłowanie. August twierdzi to samo. Barbara… Szukał w tym związku chyba nie tylko rozkoszy, ale także prawdziwych uczuć…

– Si.

– A ja? Nigdy! Od czasu… Tak, to chyba wtedy, gdy w czasie polowania spadłam z konia, coś we mnie pękło. Strach? Chyba nie. Raczej duma. Nie jęczeć, nie pokazywać ludziom skrzywdzonej cierpieniem twarzy, nie chorować. Czy to po przedwczesnym urodzeniem Olbrachta zaczęłam sypiać sama?

– Si.

– A ileż miałam wtedy lat? Trzydzieści trzy? Tylko? Byłam jeszcze piękna, młoda i… sama w łożu. Król już schorowany, stary. Może nie?

– Si.

– A więc perché? Perché? – dziwiła się, dotykając rozpuszczonych włosów. – Podziwiano mnie. Cerę, usta, aksamitne oczy... Nawet uwielbiano. Mogłam brać kochanków, a nie brałam. Czemu? Bo gardziłam miłością? Przyjaźnią? Śmieszne! To nikt nie miał odwagi zbliżyć się do mnie. Nawet Kmita, a cóż dopiero Alifio. Za wyniosła, za groźna.

– Si.

– I teraz sama, sama! Jak w lodowej grocie. Bez rodziny, przyjaciół, nadwornych poetów...

– Si.

– Przestań potakiwać – krzyknęła nagle. – Znudziłaś mnie! Muszę wszystko przemyśleć od nowa. Wyjdź.

Kiedy została sama, podeszła do stolika, na którym stał pięcioramienny świecznik zapalany co wieczór przed wizerunkiem Augusta. Usiadła w fotelu o rzeźbionych poręczach i wygładzając fałdy nocnej szaty zapatrzyła się w światło świec.

Oto siedzi we wspaniałej komnacie, w słodkim zapachu różanych krzewów i jest jej gorzko. Waży jak na szali swoje życie i po raz pierwszy z odległości widzi je lepiej, ocenia trafniej, buntuje się przeciwko losowi mocniej niż kiedykolwiek. Właśnie teraz, kiedy nikt i nic nie zakłóca jej spokoju. Może nie jest stworzona do gnuśnego życia, wlokących się w nieskończoność godzin, bezbarwnych dni pozbawionych sporów, starć, intryg i uniesień?

Amor – rozmyślała. – Nie ujarzmiłam go, ale perché? Kmita... Pragnął mnie, lecz nie poprzestałby na roli kochanka. Chciałby rządzić na Wawelu, jakby to był zamek w Wiśniczu. Byliśmy do siebie zbyt podobni: wybuchowi, niecierpliwi, gniewni... Nie, nie!

Pochyliła się i odruchowo zgasiła dmuchnięciem najbliższą ze świec.

Alifio? Był zakochany już wtedy, gdy odwoził z Bari do Krakowa. A później ostrzegał, chronił. Był zbyt nieśmiały, słabszy ode mnie, trochę bezwolny, ale wierny zawsze, do końca, chociaż ja...

Ostrożnie, końcami palców, zgasiła drugą ze świec. Od tego ruchu ręki zaczął chwiać się i zgasł płomień trzeci. Zdziwiła się, zamyśliła głęboko.

Po nim wkrótce zmarł Gamrat. Może dlatego ta świeca zgasła? Na jego pogrzebie płakałam wielkim płaczem.. Był mi potrzebny do rady, do uczonych sporów. Polityk, mądry doradca, opiekun uczonych i poetów. Kochał księgi. Mnie? Nie, jemu wystarczały płoche dziewczęta, wesołe gamratki... A Dantyszek? Posłował w moim imieniu do Carolusa, był jego doradcą i chociaż musiał złożyć hołd lenny z Bari, bronił uparcie moich praw do tych italskich ziem. Układał wiersze jak Krzycki na moją cześć. Tylko że... Byłam dla nich obu zimna, wyniosła, odtrącałam to, co mogło przerodzić się może w miłość. Chociaż... Szacunek, wierność, przyjaźń, ale amor? No! No! A potem już ciągła walka o niedopuszczenie Habsburgów do Czech, do Węgier i o samodzielne rządy w moich dobrach na Litwie, w Koronie, na Mazowszu. Król? Ostrożny, odkładający wszystko do jutra, jak teraz jego syn. Piano, piano... Ociężały a może po prostu stary, zbyt stary dla mnie nie umiejącej udawać, żądnej ruchu, odmiany... Nie było w tym winy żadnego z nas, ale też zabrakło wielkiego miłowania, o jakim śpiewają poeci i jakie znał August...

Zgasiła czwartą świecę i wpatrzona w jedyną z pozostałych ujęła w obie ręce konterfekt syna.

Augustus – tłukło się w myślach, kołatało w sercu. – On? Si, zawsze i tylko on. Był mały, a już buntował się przeciwko swoim wychowawcom i z dumą nosił jako dziesięciolatek królewską koronę. Był z krwi Sforzów, dawnych kondotierów. Kiedy pokazywała mu w katedrze na Wawelu nagrobek Jagiełły i kazała modlić się o to, aby Bóg pozwolił mu zostać tak wielkim królem, jak pierwszy z Jagiellonów, pogromca Krzyżaków, zapytał: "A ja? Teraz, kiedy mam koronę, czyż nie jestem już dość wielki?" I zdziwił się, słysząc odpowiedź, że o wielkości nie świadczy urząd, jeno mądrość. Zdziwił się, ale uwierzył. Jeszcze wtedy wierzył jej słowom, jeszcze ją kochał, nie ukrywał, jako młodzik, swoich miłostek, a potem przychodził żalić się do niej, że w noc poślubną z Elżbietą trzymał w ramionach trupa... Był wówczas tylko jej! Jej! Słała heroldów, aby głosili poddanym, że do Wilna zjeżdża ich władca, magnus dux. Dała mu tyle złota, ile chciał, kiedy jechał na Litwę. I ciągle jeszcze kochał ją, słał gońca co kilka dni, pytał o rady, cieszył się, że jest daleko od chorej Elżbiety i może – jak długo chce – polować w litewskich puszczach na dzikiego zwierza. Dopiero gdy zjechał do Gieranojnów, gdy poznał Barbarę... Si. Nie pisał już listów, zaczął ulegać Radziwiłłom, czuć do matki nieufność, nawet niechęć... Santa Madonna! A przecież ona, choć była przeciwko tamtej zwodnicy, kochała go nawet wtedy, kiedy musiała odstąpić Barbarze swoje komnaty na Wawelu i wyjechać na Mazowsze... On zaś... Odkąd sprzeciwiła się jego małżeństwu z Radziwiłłówną, powziął do niej nienawiść i teraz już nikt, nikt...

Nie wypuszczając wizerunku Augusta z rąk, zaczęła wpatrywać się w światło jedynej świecy palącej się w lichtarzu. Po chwili zmęczone oczy przymknęły się same, pod powiekami złoty płomyk zaczął powiększać się, rosnąć, aż wreszcie zamienił się w świetlistą ogromną plamę...

Nazajutrz pytała Marinę:

– Nie było żadnych listów od króla, od burgrabiów moich zamków w Sanoku, w Krzemieńcu?

– Nie.

– Aż Jazdowa? Od królewny Anny? Katarzyny?

– Także nie.

– I ani słowa od burmistrza Warszawy, od pana Chwalczewskiego?

– Niestety, nie.

– A z Neapolu? Od Pappacody?

– Jeszcze nie, miłościwa pani.

– Niente! Niente! – wykrzyknęła już z gniewem. – Per Bacco! Czyżby w Polszcze zapomnieli o mnie wszyscy?! Każ wybadać sługi. Może ktoś z habsburskich agentów przejmuje moje listy?

– Wasza Królewska Mość! – zgorszyła się Marina. – Kto by śmiał? W jakim celu?

– Bene. Dzisiaj nie będę wieczerzała sama, tylko z burgrabią Villanim. Powiadomisz go o tym.