– Miłościwa pani! Pozwólcie mi zostać, uczesać was jak co dzień – błagała Marina.
– Powiedziałam: wyjdź. Niech przyjdą Anna i Beatrice.
– Miłościwa pani...
– Powiedziałam. Presto! Prosto!
Kiedy znalazłszy Pappacodę prowadziła go do komnat królowej ten zwijał i rozwijał niesione pod pachą rulony. Nawet Marinie wydał się wzburzony ponad miarę.
– Musicie uzbroić się w cierpliwość – rzekła. – Miałam nieszczęście rozgniewać ją przypominając, że dawno nie pisała do principessy że zapomina o Bari.
– Co jest prawdą – mruknął. – Nie liczy się już z radami matki. Słyszeliście? Alifio ma do niej dostęp o każdej porze dnia. Czyżby to jego chciała widzieć burgrabią zamku?
– Nie wiem – skłamała dworka. – Ale tamten zaczyna zdobywać uznanie u tutejszych uczonych, profesorów Akademii, u sekretarzy królewskich. Musimy pomówić o naszych sprawach dłużej i nie w przelocie. W wolnej chwili zaproszę was do siebie na lampkę wina. A teraz wejdźcie. Przygotujcie potrzebne papiery, bo za chwilę, kiedy skończy śniadać, zechce rzucić na nie okiem...
To było jednak więcej: dokładne badanie akt, czytanie wszystkich umów i nadań. Kiedy kolejno podawał jej skrypta, pochylała się nad nimi uważnie, a potem ciskała kolejno na ziemię. Najpierw oceniała je tylko, ale niebawem zaczęła niecierpliwić się, mówić podniesionym głosem:
– Co to jest? Niente! I to także nic. Niente! Jako zabezpieczenie wielkiego posagu miałam otrzymać dobra należne polskim królowym. A to tylko papiery do wyrzucenia! Śmieszne nadania: Radom, Chęciny, Łęczyca, Łobzów i Konin. Konin? Jest tam przynajmniej jakaś wielka stadnina?
– Nie, miłościwa pani. Nie mówiono mi o tym.
– Tedy Konin bez koni. Dalej. Kłodawa i Inowrocław. Mało. Bardzo mało. Wyraziliście komu trzeba moje niezadowolenie?
Pappacoda wpatrywał się w leżące na posadzce papiery i odpowiadał już z mniejszą pewnością siebie.
– Tak, miłościwa pani. Ale przypominam, że ostatnio król jegomość ofiarował wam, już poza granicami Korony, całe księstwo pińskie, Kobryń i Kleck.
– Gdzie leżą wszystkie te ziemie? – spytała.
– Na wschodzie, miłościwa pani.
– W Wielkim Księstwie Litewskim?
– Tak. Ciągną się od Grodna po Kowno, obejmują rozległe starostwa na Rusi, Podlasiu i Wołyniu – wyliczał.
– Nie są zagrożone na wypadek rozprawy z Zakonem?
– Jeżeli książę Wasyl nie ruszy jednocześnie, jeżeli hordy tatarskie nie uderzą na Wołyń...
– Dosyć – przerwała. – Nie chcę słuchać tego "jeżeli". Liczmy na to, że wojna obejmie tylko północną część Polski, Pomorze i Gdańsk. Co wtedy warte są moje rozległe dobra na Litwie i Wołyniu?
– Miłościwa pani... Jak słyszałem, to kraj puszczański, bogaty we wszystko, co daje bór: w drzewo, skóry i wosk.
Zastanowiła się przez chwilę, złagodniała.
– Dziewicze lasy... Wysokopienne sosny... Nie ma takich w Italii. Bene. Lubię polować. Zawsze marzyłam, żeby kiedyś zmierzyć się ze stadem wilków. Usłyszeć, jak wyją.
– W tamtych odwiecznych borach pełno zwierzyny – przytaknął skwapliwie. – Są nawet niedźwiedzie.
Ucieszyła się, poweselała.
– A? Nareszcie coś ciekawego. Pojadę tam i zapoluję na grubego zwierza.
– Księżna Bari byłaby temu przeciwna – powiedział nieopatrznie.
– Czyż tak?
– A i oszczep nie na siły miłościwej pani... po niedawnym porodzie.
– Czyż tak? – drwiła już jawnie.
– Drobna zwierzyna: lisy, zające nie wymagają takiego wysiłku...
– Basta! – przerwała. – Powiedziałam: zapoluję na zwierza! Dzikiego, Primo – królewna Izabela jest pod dobrą opieką. Secundo – po co mi oszczep? Mam arkebuz przysłany w darze od francuskiego króla. Wspaniała broń i nad podziw celna. Godna największego z litewskich niedźwiedzi.
Pappacoda użył ostatniego z argumentów:
– Jelenia można ubić i pod Krakowem. W Niepołomicach.
Roześmiała się, nawet przytaknęła:
– O si! Si! Tylko na to czekają! Stańcie tam, signor Pappacoda. Dalej, jeszcze dalej. – Złożyła się jak do strzału. – Pif-paf! I już nie ma waszych rogów.
Pappacoda, zły, wyprostował się zgodnością.
– Nie jestem żonaty.
– Jeszcze nie. Ale Polki bellissime! Doprawdy lepiej, żebym strzelała do niedźwiedzi... – śmiała się, lecz nagle, spojrzawszy na rozrzucone papiery, zmieniła ton. – Na dzisiaj starczy. Możecie zabrać wasze nadania i papiery. Zaczekamy, aż król wróci z wyprawy, a wtedy... Tymczasem starajcie się zdobyć jak najwięcej wiadomości o wszystkich nadanych mi dobrach.
*
Nadeszło upalne lato i nawet zawsze zmarznięta Marina musiała przyznać, że jest ono w Polsce bujne, nad wyraz piękne. Mała królewna przebywała już całe dnie na podwawelskich trawnikach i nie przelękła się nawet w noc świętojańską rozpalonych ognisk, choć łuna biła w okna zamkowych komnat. Królowa, która przed rokiem, zaraz po swoim przyjeździe, zwiedzała zameczek w Niepołomicach i nie widziała obrzędu puszczania wianków na Wiśle, stała teraz na krużganku wpatrzona w ognie znaczące złotem brzegi rzeki.
– I piękne to, i straszne – rzekła. – Ogień. Tyle ognia...
– W wigilię świętego Jana – tłumaczyła Anna – także na wszystkich polanach leśnych i na brzegach każdej rzeki ludzie rozpalają ogniska. Na cześć nadchodzącego lata.
– Bene. Może to i odwieczny obyczaj, ale pogański. Santa Madonna! Mam patrzeć przez cały wieczór, a może i noc na płonące nad Wisłą stosy? To przypomina palenie czarownic.
– U nas ich nie palą, miłościwa pani – wtrącił się Stańczyk.
– U was! U was! Basta! Wolę obejrzeć jutro na podwórcu zamkowym walkę kogutów.
– Ależ w Krakowie żacy puszczają je przeciw sobie dopiero na Piotra i Pawła. I to ku uciesze gminu – stropiła się dworka.
– A w tym roku zrobią to po nocy świętojańskiej, i na Wawelu.
Obejrzę zapasy jutro wraz z całym dworem. Jak w Bari.
To życzenie, jako rozkaz królowej, sprawiło, że późnym popołudniem następnego dnia, ku zdumieniu całego zamku, na podwórcu zaroiło się od żaków w różnobarwnych szatkach – ni to kuglarzy, ni to błaznów.
Królowa patrzyła na nich z krużganków i wciąż ponaglała ochmistrza.
– Maresciallo Wolski. Na co czekamy? Nie widzę tu żadnych zapasów, jeno jakieś maszkary.
– Przebierance to, najjaśniejsza pani. Ale już wnoszą kojce z kogutami.
– Widzę – rzekła, pochylając się niżej.
– Zapasy zaczęte, miłościwa pani! – oznajmił Stańczyk i dodał, krzywiąc się pociesznie: – I jeszczem takich nie widział na tym dziedzińcu.
Królowa przypatrywała się chwilę dwom przestraszonym gwarem, nieskorym do ataku czarnym kogutom, z których jeden miał czerwoną wstążkę na szyi, i też skrzywiła wargi.
– I to ma być walka? – rzekła. – Nudna, bez życia. Tak nędznych zapaśników nie sposób ani zagrzać do walki, ani krzyknąć: bierz go! Presto! Avanti! Avanti!
– A miłościwa pani wolałaby patrzeć, jak lecą pióra, jak kapie krew z grzebieni i dziobów? – dopytywał się Stańczyk.
– Si! – powiedziała już gniewnie. – Jestem córą italskich kondotierów i nie boję się krwi. Chciałam patrzeć na widowisko prawdziwe, a tu... błazny na krużgankach i błaznowanie tam, w dole. Idziemy do ogrodów, signoriny.
Odwróciła się i odeszła, a za nią pociągnął cały dwór. Na krużgankach został tylko Stańczyk i patrzył chwilę na żaków usiłujących zmusić do krwawej rozprawy nie przygotowane do niej czarne ptaki. Pokiwał wreszcie głową i mruknął: