Rozłożył pergamin i zaczął czytać włoski tekst wyraźnie i głośno:
"Ja, Bona, Dei gratia regina Poloniae, magna ducissa Lithuaniae et domina Masoviae, principessa Sforza D'Aragona zapisuję księstwa Bari i Rossano oraz dobra Modunio i Pali synowi cesarza Karola Piątego Filipowi Drugiemu, Habsburgowi".
Przerwał i spojrzał w stronę łoża. W tejże chwili poduszka poruszona ręką Mariny uniosła się nieco w górę i królowa wykonała potakujący znak głową. Burgrabia podjął czytanie na nowo:
"Zapisuję ponadto królowi Hiszpanii Filipowi sumę dłużną 430 000 dukatów w złocie i unieważniam uprzednie umowy dotyczące tych sum neapolitańskich".
Znów przerwał, a obecni stwierdzili, że królowa daje znak potakujący lekko uniesioną głową, choć wciąż nie otwiera oczu. Ktoś westchnął, ale nikt nie odważył się wypowiedzieć ani słowa i Pappacoda czytał dalej:
"Syna mojego, Zygmunta Augusta, króla Polski i Wielkiego Księcia Litwy obdarzam wszystkimi moimi dobrami w Koronie, na Mazowszu, na Litwie i w Księstwie Pińskim, a ponadto klejnotami, które zostały w Warszawie. Córkom: Annie, Zofii i Katarzynie zapisuję po 50 000 dukatów jednorazowo, a Izabeli – 10 000 rocznie. Wiernemu słudze mojemu Gian Lorenzo Pappacodzie – zapisuję jako legat dobra Noja i Triviano, stajnie z końmi oraz wszystkie naczynia srebrne i złote znajdujące się w Bari".
Na znak potakujący zbliżył się do łoża i ująwszy rękę królowej wcisnął między jej palce przygotowane zawczasu gęsie pióro.
– Miłościwa pani zechce podpisać – rzekł. – Pomogę. Tak, dobrze. "Bona, regina Poloniae".
Odwrócił się od razu ku zebranym i podnosząc do góry dokument, aby go wszyscy zobaczyć mogli, oświadczył:
– Życzeniu Jej Królewskiej Mości, naszej umiłowanej principessy, stało się zadość. Dziękuję w jej imieniu wam, jako świadkom. Akt datowany jest: dnia 17 listopada 1557 roku.
Wycofali się w niskich ukłonach, a gdy tylko znikli za drzwiami. Marina cofnęła ramię. Głowa królowej obsunęła się nisko na poduszki, ale ręka pozostała tam, gdzie ją położył Pappacoda.
– Zdążyliśmy – rzekł. – Teraz będzie spać, dopóki nie obudzi jej ból. Di Matera twierdził, że może konać trzy dni. Serce ma mocne.
– A on sam? – spytała po chwili Marina.
– Wypił mniej niż połowę, tedy pożyje jeszcze dni cztery, pięć...
Zamkniecie tę komórkę na klucz. Nikt nie powinien tam zaglądać.
– Si – przytaknęła.
– Sądzę, że principessa umrze nieświadoma tego, co zaszło. Gdyby jednak choć na chwilę odzyskała przytomność, wołajcie mnie. Będę czuwał w sąsiedniej komnacie.
– A biskup? Jeżeli zechce z nią mówić...?
– Od naszych świadków nikt nie dowie się o niczym, a chora... Może poczuć się na tyle lepiej, by nie życzyć sobie żadnych odwiedzin, zwłaszcza duchownych, chętnych do mówienia o śmierci, o przygotowaniu się do niej. Zresztą z posłami czy też gońcami będę rozmawiał sam. Wy nie odchodźcie od łoża ani na krok.
Rozejrzała się po sypialni, po barwnych obiciach, cennych kobiercach.
– Ale to wszystko moje? Moje? – nalegała.
– Nie zwykłem łamać danego słowa – mruknął.
Tej nocy dworka spała mocnym snem wtulona w fotel stojący przy łożu. Nie obudziła obu kobiet nawet sygnaturka z zamkowej kaplicy i dopiero głód postawił Marinę na nogi. Sięgnęła po przygotowane poprzedniego dnia pieczywo, sery, wino i owoce, a potem podeszła do łoża. Królowa leżała w tej samej pozycji, tylko głowa przechyliła się na bok i policzek zasłaniały koronki poduszek. Dotknęła jej palców: były jeszcze ciepłe, choć już bezwładne. Dopiero wtedy zaczęła rozglądać się uważnie, obchodzić dookoła wielką sypialnię. Sekretarzyk wykładany perłową macicą... Zanim wejdzie tu Pappacoda, ona zdąży zabrać i schować szkatułkę z klejnotami. Zapomniał je wymienić w testamencie, a "złoto i srebro" – to przecież nie drogie kamienie.
Podniosła rzeźbione wieko szkatuły i zanurzyła z rozkoszą dłonie w zimnych łańcuchach wysadzanych szafirami, w diamentowych koliach, w bransoletach i wisiorkach. Czerwień rubinów, zieleń szmaragdów, fiolet ametystów... Będzie mogła odtąd nie tylko całe życie spędzić w Bari, ale także aż do śmierci cieszyć się widokiem tych szlachetnych kamieni, ich blaskiem i rzadką urodą.
Zdjęła z ramion szal i owinęła nim szczelnie rzeźbioną szkatułkę. Zaraz potem zaczęła zdzierać cenne makaty ze ścian i zwijać jedwabne kobierce. Nie śpieszyła się nawet, a jednak niecierpliwe ręce musiały drżeć, bo wyciągając spod stolika turecki dywanik, potrąciła stojące obok krzesło. Wywróciło się z hukiem i serce w niej zamarło. Od strony łoża usłyszała dobrze sobie znany, gniewny, choć słaby głos:
– No! No! No!
Patrzyły na siebie przez długą chwilę. Marina trzymająca w ręku zwinięty w rulon dywan i Bona usiłująca bez skutku usiąść w łożu. Jej głowa chwiała się, to opadała na poduszki, to unosiła znowu w górę, czarne oczy płonęły w pobladłej, spuchniętej twarzy. Mówiła głosem zmienionym, z wielkim trudem:
– Bestia... Vipera... Żmiję hodowałam na łonie... Rzuć to! Rzuć!
Wykonała ten rozkaz machinalnie, gdyż od lat nawykła do słuchania rozkazów, ale nie próbowała ani usprawiedliwiać się, ani bronić. A głos nakazywał:
– Wody! Wody! Ten lek pali mnie, zżera...
Po raz pierwszy okazała się nieposłuszna. Niemal pędem, porwawszy zawiniątko z klejnotami, przebiegła sypialnię i otworzyła drzwi do sąsiedniej komnaty.
– Signor Pappacoda! – krzyknęła.
Siedział przy oknie, ale zerwał się natychmiast, dostrzegłszy wzburzenie na jej twarzy.
– Ocknęła się? – spytał.
– Si, o si! I chyba... Chyba oszukał was di Matera.
– To być nie może! Chodźmy tam.
– Idźcie sami. Wrócę za małą chwilę. Przeraziłam się tak, że muszę zebrać myśli...
Potrącił ją przechodząc i niemal wbiegł do sypialni. Ale i jego opanował strach, gdy ujrzał Bonę starającą się usiąść na łożu. Widział – nie wierząc – jak spuszcza nogi, jak próbuje iść w jego stronę boso, chwiejąca się, półprzytomna. Nie zrobił ani kroku w tamtą stronę, ale królową w tejże chwili opuściły siły. Uczepiła się kolumny podtrzymującej baldachim nad łożem i stała tak, przywarta do mahoniowego słupa, drżąca z zimna i bólu.
– Wody! – szeptała ochrypłym głosem. – Wody!
Nie poruszył się, ale zaraz potem padł nowy rozkaz.
– Wołaj... Wołaj świadków! Chcę... sporządzić... testament... – bełkotała.
Zmusił się do uniżonej odpowiedzi:
– Miłościwa pani zapomina, że... wczoraj przed zaśnięciem podyktowała i podpisała już własnoręcznie jeden testament.
Zaprzeczyła ruchem głowy, usiłowała zrobić krok naprzód i znów przywarła do kolumny, obejmując ją ramionami.
– Nie pamiętam... – szeptała. – Może... Ale no! No! To nie tak! Ja sama, sama... Teraz. Wołaj notariusza... Śpiesz się.
– Może jednak... – próbował przekonywać, ale krzyknęła głuchym, niskim głosem:
– Prędzej! Poślij po niego! Presto!
– Wedle rozkazu...
Nie mógł powiedzieć nic innego, bo zląkł się, że Marina odgadła prawdę. Di Matera oszukał ich oboje, mógł ich oszukać, nie chcąc narażać siebie. Zanim więc wyszedł, zbliżył się do drzwi garderoby i zajrzał do środka. Nadworny medyk leżał na kamiennej posadzce wciąż jeszcze nieprzytomny, jego oddech był świszczący, przerywany. Patrząc na otrutego, burgrabia nie mógł oprzeć się odruchowi podziwu: "Starsza od niego, wypiła więcej i zwlokła się z łoża. A on, on..."