Выбрать главу

– Nie żyje?

– Ona? Już nie.

Przepychając się ku drzwiom, pokiwał osiwiałą głową.

– Si – mruknął. – Nie żyje.

Gdy wyszedł, burgrabia opadł na ławę w pobliżu drzwi do garderoby.

– Wynieśli już chyba wszystko – rzekł. – Zaraz będzie tu pusto. A di Matera?

– Jeszcze żyw – westchnęła, siadając przy nim. – Czemu nie było was tak długo? Można było zapobiec grabieży.

Spojrzał na nią z leciutką drwiną.

– Czyjej? – zapytał, a ponieważ milczała, dorzucił: – Im więcej z tych ludzi będzie miało coś na sumieniu, tym łatwiej okiełznam ich potem. Ważniejsze, że zdążyłem zgłosić wczoraj oficjalnie do królewskiego urzędu pierwszy testament. Tylko pierwszy.

– Co zrobicie z drugim? – spytała po chwili.

– Schowam go tak dobrze, że posłowie królewscy z Krakowa znajdą go dopiero po mojej śmierci albo wcale.

– Finalmente w Bari. Już na zawsze... – westchnęła znowu Marina, lecz tym razem było to westchnienie ulgi.

Pappacoda wyciągnął ku niej rękę.

– Klucz! – mruknął.

Zanim wykonała polecenie, przypomniała z naciskiem.

– Wszystko, co znajdziecie za drzwiami garderoby, należy do mnie. Tylko medyk jest wasz.

Skinął głową.

– Niech i tak będzie. Nic mi po niewieścich strojach i koronkach.

*

Pappacoda wydał ucztę dla wszystkich dworzan tego samego wieczoru, zanim jeszcze powiadomiono biskupa Musso i wysłano gońców do Polski oraz do Rossano, a była to uczta podobna bardziej do hucznego festynu niż do żałobnej stypy. W zamkowej sali jadalnej stały długie stoły poowijane płótnem, na których piętrzyły się góry mięsiwa, wszelakich ciast, serów i owoców, przetykane gęsto dzbanami z winem. Nie było na tej wieczerzy srebrnej zastawy ani cennych pucharów, za to nie brakowało świec wyszarpniętych z żyrandoli w całym zamku. Izba gorzała od świateł, siedzący na fotelu obok Mariny burgrabia przepijał łaskawie nie tylko do dworaków, ale także do pokojowców i służby. Wznosili tedy coraz gorliwiej jego zdrowie, pili na umór i, postawiwszy świeżo przywiezionego karła na stół, uczynili go honorowym podczaszym. Karzeł był młody, niebrzydki i dworki podsuwały mu nie tylko kubki, ale także zaróżowione policzki, do których przytulał chętnie twarzyczkę dziecka. Dzbany krążyły nad stołem, obok stołów, wyrywano je sobie z rąk. Ochota była coraz większa, gwar głosów zagłuszał dźwięki kapeli, która miała przygrywać do uczty, ale cichła, w miarę jak grajkowie pijący dotychczas na puste żołądki zaczęli przypinać się do smakowitego jadła. W chwili, gdy hałas stał się już zbyt wielki, Pappacoda uderzył trzonkiem łyżki w swój kielich, jedyny ocalały z grabieży, i nagle uciszyli się wszyscy.

– Silenzio! – zawołał. – W dniu dla nas tak osobliwym pragnę podzielić się z oddanymi przyjaciółmi i sługami ważną nowiną. Król Hiszpanii, łaskawie nam teraz panujący Filip Drugi, raczył mnie mianować od dziś jedynym burgrabia tego zamku i komisarzem księstw Bari oraz Rossano. Mam zatrzymać przy sobie tych dworzan, których zechcę, a najwierniejszym ze sług dać sowite nagrody.

Przerwał mu radosny gwar, ale natychmiast ucichł, oczy biesiadników przykuła bowiem zwykła, drewniana taca, na której dworka Marina podawała w tej chwili burgrabiemu stos sakiewek wypełnionych złotymi monetami.

– Masz! – krzyknął Pappacoda, rzucając pierwszą z nich jednemu ze świadków spisywania testamentu. – I ty! I ty! Si, pamiętam, ty także. A kto przenosił trumnę do kaplicy?

– My! – ozwały się głosy z końca stołu. – I Gaetano.

– Bene! Łapcie! Wy także, piękne signoriny! Macie, macie, macie! A teraz wina! Dla wszystkich!

– Niech żyje nasz burgrabia! – darły się pijane głosy.

– Wasze zdrowie, przyjaciele! – wzniósł kielich Pappacoda i tym razem przepił do Mariny. Odpowiedziała mu uśmiechem i sięgnęła upierścienioną ręką po kubek.

– E viva Bari! – zawołała. – Nasze słoneczne, najpiękniejsze na świecie Bari!

Ten toast przyjęto tak wielkim krzykiem, że Pappacoda, widząc walących się pod stół, dał znak kapelmistrzowi.

– Grajcie! – rozkazał. – Poprowadzi farandolę najsmuklejsza signorina z najmniejszym z signorów. Złaź, karle!

Prawie strącił karzełka na posadzkę i podał jego rączkę siedzącej przy sobie dworce Beacie. Biesiadnicy zaczęli porywać się od stołu i po chwili barwny korowód otoczył burgrabiego z Mariną. Taniec był gorący, południowy, ruchy ciał coraz bardziej swobodne, chwilami bezwstydne.

– Vivo! Vivace! – Pijani winem, nagłym wzbogaceniem się i pochwałami dawali wyraz niekłamanej radości.

E vero! Piękne jest Bari! Piękna jaskrawo oświetlona na ich cześć zamkowa sala! A nade wszystko jakże piękne jest życie. Si, o si! Życie pod łaskawym niebem południa.

Zamkowa kaplica była naga i pusta, na jej kamiennej posadzce stała tylko trumna z nieheblowanych desek. Obok niej paliła się jedna jedyna świeca, tak źle osadzona w ogrodowej doniczce z ziemią, że chyliła się coraz bardziej, aż wreszcie przewróciła się na bok. W tej właśnie chwili drzwi skrzypnęły i stanął w nich pijany Gaetano. Dostrzegł płomień, zbliżył się, oderwał świeczkę od osmalonych już desek i przez czas jakiś stał, chwiejąc się na nogach, zapatrzony w trumnę. Czegoś mu na niej brakowało, bo przyjrzawszy się uważniej doniczce, zaczał kreślić jej brzegiem koślawy znak krzyża na powierzchni wieka. Dopiero wtedy, z trudem zachowując równowagę, pochylił się i ustawił płonącą świecę nieco dalej, tuż przy stopniach ołtarza świętego Mikołaja. Wówczas to kilka złotych monet wypadło z mieszka sterczącego z kieszeni i potoczyło się w stronę trumny. Zaklął usłyszawszy brzęk metalu i najpierw przysiadł, a potem zaczął pełzać po kamiennej posadzce zbierając dukaty. Sapał, ocierał rękawem pot z czoła, ale nie ustawał w poszukiwaniach. Zajęło mu to tyle czasu, że ucztujący słudzy musieli zauważyć jego nieobecność, gdyż wołać zaczęli ochrypłymi głosami:

– Gaetano! Gaetano!

Usłyszał, podźwignął się z trudem i doszedł na niepewnych nogach do drzwi kaplicy. Mocując się z nimi, mruczał:

– Przecież idę. Idę...

Chwilę jeszcze stał w progu ogłuszony wybuchami śmiechu, gwarem i dźwiękami kapeli, wreszcie zatrzasnął za sobą odrzwia.

Kaplicę zaległa znów martwa cisza. Pozostała w jej murach samotna, uboga trumna, a przy niej dopalająca się świeca, której blask padał teraz na posadzkę, na zgubioną przez pijanego sługę złotą monetę. Na jeden jedyny dukat – nędzny ślad po legendarnych skarbach królowej Bony, władczyni rządnej i mądrej, gwałtownej i namiętnej, ale przez nikogo nie kochanej...