– Nie.
– Zawołać lutników? Błaznów?
– Nie.
– Stańczyka?
– Męczysz mnie. Czy były wieści od najjaśniejszego pana? Z pola walki?
– Nie było żadnych wieści, miłościwa pani.
W tej chwili do komnaty wszedł Wolski.
– Pan wojewoda Zaremba prosi o posłuchanie – rzekł.
– Ojciec? – ucieszyła się Anna. – Tu, w Krakowie?
– Właśnie wjechał na zamek – przytaknął ochmistrz.
Królowa ożywiła się nagle.
– Prosić! Prosić! Presto!
Pan Jan Zaremba wszedł pośpiesznie, zdrożony wielce, ale widocznie rad, że widzi królową w dobrym zdrowiu, choć w łożnicy.
– Z rozkazu miłościwego pana przybywam pozdrowić Waszą Królewską Mość i zapytać…
Przerwała mu:
– Radam widzieć was na zamku. – Wyciągnęła rękę i spytała krótko: – Listy?
– Nie mam żadnych listów – stropił się wojewoda.
Cofając rękę, powtórzyła jak echo:
– Żadnych listów...
– Ale król niepokoi się wielce – zapewniał Zaremba. – Prosi, aby miłościwa pani dbała o siebie.
Zmusiła się do uśmiechu.
– Ach tak... Cóż. Jestem, widzicie, w dobrym zdrowiu. Ciągle jeszcze czekam. Jaki przebieg wyprawy?
– Na początku, owszem, zwycięski – odparł. – Zdobyliśmy Kwidzyn, i to głównie dzięki tym ciężkim działom, które nadeszły z Krakowa. W maju gdańszczanie szturmowali Kłajpedę, a król ruszył na Królewiec. Ja z nim. Potem nieproszone pośredniki, przyjaciele Albrechta, zjawiły się w obozie.
– A król?
– Srodze był tym dotknięty. Ci posłowie papiescy i cesarscy radzili mu zawrzeć pokój, a już co najmniej – rozejm. Chcieli, żeby zdał się na ich sąd rozjemczy...
– A on? – nalegała.
– Rozgniewał się bardzo.
– Król? – W jej głosie było zdziwienie, jakby nie mogła uwierzyć w wielki gniew małżonka.
– On sam. Zapytał papieskiego legata, czy Rzym wyraziłby zgodę na jego rozjemstwo w sprawie Rawenny i Bolonii? Legat zdziwił się – odrzekł, że przecie oba te miasta papieskie były i są. Od zawsze.
– A król?
– Rzeki: "Powtórzcie więc temu, kto was wysłał: takoż wszystkie te nadmorskie ziemie z dawien dawna – moje. Królewskie. I żadnego tu rozjemstwa nie potrza". Pośrednicy na to odpowiedzi nie znalazłszy, zaczęli twierdzić, że nie godzi się wielkiemu monarsze walczyć z nierównym, o tyle słabszym przeciwnikiem. Odrzekł na to, że wie dobrze, co mu się godzi czynić, a co nie. I już było po krótkiej przerwie w walkach, a zaraz potem wojska zaciężne z zachodu ruszyły ku Wielkopolsce na pomoc Albrechtowi.
– A król?
– Przeciw tym wojskom powołał pospolite ruszenie, sam zaś poszedł pod Poznań. Ja z nim. Teraz przyjdzie się nam bronić na Wiśle, koło Bydgoszczy. Trzeba za wszelką cenę utrzymać przeprawę na rzece.
– Tedy jest źle? – nalegała.
– Nie najlepiej – przyznał. – Korzystając z przewlekłych rokowań, wielki mistrz uderzył już teraz, w lipcu, na Mazowsze.
– I gotów wygrać wojnę?
– Do końca daleko. Jeśli obroni się osaczony Gdańsk, jeżeli nie padnie Tczew...
– Jeżeli... Jeżeli... – powtarzała już z gniewem. – Wracacie zaraz do króla?
– Mam zabrać stąd resztę zamkowej załogi i iść w sukurs do Gdańska.
– Resztę załogi? – nie dowierzała.
– Miłościwa pani! To bój na życie i śmierć. Albo zwyciężym, albo utracim Pomorze.
– Wracacie już jutro do obozu?
– Do jutra nie zdążę zebrać zbrojnych. A i miłościwy pan liczył, że wrócę z nowiną.
– Jaką? – zdawała się nie rozumieć.
– O urodzinach królewskiego syna – odważył się przyznać.
Uśmiechnęła się drwiąco.
– A... Widzę, że zostaliście obdarzeni niełatwą misją. Nie mówcie nic. Pocieszcie się, że ja także. Anno, odprowadź gościa. Macie urodziwą córkę, mości wojewodo.
Skłonił się nisko.
– Oby potrafiła zawsze być wam mila, miłościwa pani.
Odwrócił się i wyszedł, ale przedtem jego oczy obiegły całą komnatę, jakby w poszukiwaniu czegoś. Nie pytał już o nic, lecz idąc krużgankami wybuchnął:
– Pilnie wracać muszę, a tu ani śladu kołyski. Król myślał, że zlegnie teraz, w ostatnich dniach lipca.
Skinęła głowa.
– I tak myśleli medycy, ale Marina... Ta chyba wie najwięcej i twierdzi, że królowa wolałaby urodzić w pierwszych dniach sierpnia. Że ma dość siły woli, aby to sobie nakazać.
Wojewoda zdumiał się tak, że aż przystanął.
– A to czemu? Bo mniej dokucza letni skwar?
– Nie. Bo urodzony w sierpniu przyniósłby sobie imię rzymskich cesarzy – wyjaśniała pośpiesznie.
– August? Urodzony w miesiącu auguście? Na Boga! Nie przyszłoby mi to do głowy. Nigdy!
– Wam nie – przyznała. – Ale jej... Żyje tylko tą myślą. Nie do wiary, choć to prawda: odwleka decydującą chwilę.
– Co za niewiasta! – rzekł i nagle chwycił córkę za ramię. – Słuchaj! Jesteś mi teraz potrzebna. Nie tylko królowej zależy na następcy tronu. Królowi także. Tedy i mnie, jego wysłannikowi.
– W czym mogłabym dopomóc? – starała się zrozumieć jego słowa.
– Będę czekał na znak. Dzień, dwa, dłużej nie mogę tu zostać. Wywiesisz z okna sypialni królowej czerwony pas, to znaczy, że wszystko po myśli i mogę wracać z dobrą nowiną. Przyjdzie na świat córka, nie zbliżaj się do okna. Zapamiętasz?
Skinęła głową.
– Tak. Czerwony pas.
Duszna, upalna noc. Na niebie pełno było gwiazd, ale księżyc miał kolor rudawy, więc pierwszy dzień sierpnia zapowiadał niepogodę. Anna stojąc przy uchylonym oknie, patrzyła na wysokie niebo rozpięte nad zamkiem, nad Wisłą i nagle usłyszała stłumiony jęk. Marina drzemała w fotelu nie poruszając się, musiała się chyba przesłyszeć. Po chwili jednak jęk powtórzył się i Anna pobiegła w stronę łoża. Królowa leżała z twarzą wtuloną w koronki poduszki i gryzła jej róg.
– Marina – szepnęła Anna, budząc dworkę. Teraz już obie pochyliły się nad łożnicą i posłyszały żałosną skargę:
– O Dio, Dio!
– Trzeba już stać po medyków, miłościwa pani.
Potrząsnęła przecząco głową.
– Jeszcze nie.
– Ulżą cierpieniom. Przyśpieszą... – błagała Marina.
– No! No! Stulta! Miałaś powiedzieć, kiedy minie północ. Ale spałaś.
– Tylko przez chwilę.
– Więc ile... ile jeszcze... do północy?
– Pół godziny, może trochę mniej.
– Zapalcie świece. Dużo świec! – rzuciła nagle rozkaz.
– Jak na wielką uroczystość? – spytała Anna.
– Na bardzo wielką. O czym szepczecie? Że to może nie być... on?
– Ależ miłościwa pani! – zaprzeczyły obie.
– Czułam się nie tak, kiedy rodziła się Izabela. Było zupełnie inaczej . Łatwiej.
– Si. O si! – przyznała Marina, stawiając świecznik tuż przy łożu.
– Santa Madonna! Czy minęło już piętnaście minut? Czemu milczysz?
– Jeszcze nie. Ale dziesięć na pewno.
– Przed samą dwunastą wezwiecie nadwornych medyków. O Dio! Znowu..
– Tu, obok, obaj czekają: doktor Valentino i Catignani.
– Obaj? Czekają? – I nagle krzyknęła: – Tedy niech wejdą! Niech wejdą! Nie zniosę tego dłużej.
Nie ukrywała już teraz niczego. Jej ciało wygięte w łuk świadczyło o szarpiących je bólach, o porodowej męce.
Słońce przedarło się z trudem przez mgłę i oświeciło ciemne mury wawelskiego zamku. Wstawał ranek pierwszego sierpnia 1520 roku. W izbie, z której widać było skrzydło królowej, siedział kaliski wojewoda. Przed nim na stole leżały jakieś spisy, mapy, ale Zaremba, zmęczony podróżą, kiwał się na zydlu i co chwila to zapadał w drzemkę, to przecierał zmęczone oczy i patrzył przed siebie. Nagle na drugim piętrze, w apartamentach królowej, ktoś szerzej uchylił okna. Zaremba zerwał się przewracając stołek i zastygł w napięciu, wpatrzony w jeden punkt.