– Wydajcie rozkazy. Jutro wracamy do Krakowa.
Ten stropił się i próbował wpłynąć na zmianę rozkazu:
– Miłościwy panie! To zima, grudzień. Gościńce zawiane...
– Zawiane. I cóż tego?
– Wszędzie leży śnieg.
– Każcie odgarnąć. Spieszno mi oznajmić królowej o postanowieniu Rady. I chcę spędzić święta na Wawelu. Pierwsze święta z wielkim księciem. Nie pojmujecie?
Alifio, usłyszawszy nowinę, odprężył się, odetchnął swobodniej.
– Niech święty Mikołaj z Bari ma przyszłego władcę Litwy w swojej opiece – rzekł. – Zaraz każę ludziom szykować się do wyjazdu.
Wyszedł pośpiesznie, przekazując po drodze biskupowi Międzyleskiemu tylko wynik tajnej Rady, nic więcej.
– I król nie wspomniał, że wie, komu to zawdzięcza? – zdziwił się biskup.
– Nie. Chociaż i mnie dziwno, że nie raczył wyrazić choćby jednym słowem swojego zadowolenia z tak dobrego przygotowania przez nas trudnych rozmów. Ale mam i drugą nowinę: choć drogi okropne, wyjeżdżamy już jutro. Miłościwemu panu spieszno oznajmić nowinę królowej.
Międzyleski nie odpowiedział ani słowem i rozeszli się każdy w swoją stronę. Dopiero po kilkunastu dniach ciężkiej podróży kanclerz królowej przypomniał sobie tę rozmowę i musiał przyznać, że królowa Bona umiała lepiej okazywać wdzięczność swoim zausznikom i posłom.
– Więc jednak! Jednak! Sigismundus Augustus magnus dux! A przez Wilno, tego jestem pewna, droga zaprowadzi go do korony – mówiła z ożywieniem, patrząc na swego kanclerza. Odpowiedział ostrożnie, świadomy już oporów, na które natknął się król.
– To jeszcze dziecko, zaledwie dwulatek. Trzeba czekać, zwłaszcza że możni panowie i duchowieństwo w Koronie będą na pewno przeciwni. Nie byli najpierw pytani o zdanie.
– Wiem, że nie wszystko poszło łatwo i na Litwie. Należą się Międzyleskiemu słowa uznania. A wam, dottore, co najmniej zaszczytny urząd burgrabi.
Alifio spojrzał na nią, nie kryjąc zdumienia.
– Król zechciałby mianować mnie? Choć wiemy wszyscy, że tak pragnął dostąpić tego zaszczytu... Pappacoda?
– On? Nigdy! – zaprzeczyła gwałtownie. – Czymże szczególnym przysłużył się Augustowi? Ignorante! Nessuno! Zresztą... Ilu burgrabiów jest na zamku krakowskim?
– Zawsze dziesięciu.
Roześmiała się nagle.
– Wadzicie sami. Nie uda się nawet mnie mianować jedenastego. A poza tym Pappacoda umie tylko jedno: liczyć. Niech tedy pilnuje naszego skarbca, w czym nikt mu nie dorówna. Także w podsłuchiwaniu rozmów prowadzonych we wszystkich wawelskich komnatach...
Alifio nie powtórzył nigdy tych słów Pappacodzie, ten jednak już po tygodniu stawił się u królowej z nowiną.
– Słyszałem, jak maresciallo Wolski mówił do Kmity, że nie jest spokojnie ani w Krakowie, ani w Poznaniu i Gnieźnie. Panowie polscy nie mogą darować Litwinom, że o przyszłości Zygmunta Augusta ośmielili się stanowić bez ich wiedzy, choćby tylko na tajnej Radzie.
– Kto mógł tak szybko powiadomić ich o tym, co zaszło w Wilnie?
– Och, ściany wszystkich zamków mają uszy. Ponadto narzekają, że białogłowa miesza się do rządów. Że to obyczaj italski, w Polsce obcy i wszystkim niemiły.
Powtórzył tylko tyle, ale Alifio wiedział znacznie więcej. Podobno Stańczyk dopadł Wolskiego idącego krużgankiem z marszałkiem dworu Kmitą i powiewając karteluszkiem zacytował wiersz o królowej:
"Pod zamkiem dysząc, Kraków smok trapił jedynie.
Teraz, gdy w zamku siedzi, cały kraj zaginie!"
– Skąd miał to Stańczyk? – spytała Bona na pozór spokojnie.
– Z murów zamkowych – wyjaśnił Alifio. – Pełno na nich było tego dnia nalepionych kartek większych i mniejszych. Nawet całkiem maleńkich. Kmita twierdził, że to chyba rymowanie Krzyckiego, bo dowcipu paszkwilantowi, jak i tamtemu, nie brakło.
– A, Krzycki? – szepnęła Bona. – I co było dalej?
– Obaj panowie zeszli się zaraz potem z biskupem Międzyleskim, ale ten nie chciał rozmawiać z nimi beze mnie. I stąd powtórzyć mogę dokładnie, jak było.
A było tak, że Kmita bał się burzy na najbliższym sejmie, czemu biskup nie zaprzeczył.
– W Wilnie zapłacono za uległość nowymi dostojeństwami – rzekł – ale w Krakowie taka rzecz się nie uda.
– Będą żądać, by król nie podsycał zuchwałych roszczeń panów litewskich – dodał Wolski.
Kmita zmiął karteluszek i stwierdził:
– Te karteluszki trzeba zrywać zewsząd! I wzmocnić straże, sprawdzić, czy owo plugastwo nie rozpełzło się już po ulicach, po kamienicach na rynku. Resztę biorę na siebie. Gościłem wszelakich wesołków i, wichrzycieli na Wiśniczu, teraz ugoszczę tam dostojnych panów posłów.
Międzyleski nie bardzo ten zamiar chwalił, twierdził bowiem, że po pijanemu będą krzyczeć jeszcze głośniej, ale Kmita roześmiał się tylko.
– Owszem, krzyczeć będą, jednakże w innej sprawie niż sukcesja na Litwie.
Pytali wszyscy, co ma na myśli, a on wyjaśnił:
– Czopowe. Jedyny podatek, który udało się królowej wymóc na załatanie dziur w pustym skarbcu.
– Ależ to zgoła nic! Podatek od beczkowanego piwa, gorzałki, miodu.
– I obowiązuje tylko w ziemi krakowskiej – wydziwiał biskup Międzyleski.
– Tylko – przyznał Kmita. – Jednakże narzucony bez zgody sejmu. Jeszczeście nie dostrzegli, że u nas więcej paszkwilusów, burd i wszelakich sprzeciwów w sprawach godzących w brzuch niźli w głowę?' Że sprawy drobniutkie można rozdmuchać tak, aby nikt nie dostrzegał innych, znacznie większych?
Biskup zgorszył się i zaprzeczył:
– Zapowiadano na tym sejmie dysputę o konieczności odebrania nadań królewskich i o zakazie piastowania przez wielmożów kilku urzędów naraz...
Kmita roześmiał się tylko:
– A będzie wielka, huczna biesiada na zamku w Wiśniczu. I potem już nic, jeno wrzask: precz z nowym podatkiem! Bo nie od smoka, co zasiadł na Wawelu, ale od czopowego gotowa zginąć nasza ojczyzna!
Międzyleski kierując się ku wyjściu rzekł z wielką goryczą:
– Przezacne jest królestwo polskie i nie godzi się z niego żartować.
Ale w każdym najokrutniejszym żarcie bywa, ku uciesze szatana, jakaś cząsteczka prawdy...
Złe przyjęcie obietnicy danej przez panów litewskich odsunęło na drugi plan zawód, jakiego doznał Zygmunt, kiedy doniesiono mu zaraz po powrocie, że zamiast oczekiwanego drugiego syna królowa powiła znowu córkę. Imię małej Zofii zostało wprawdzie wpisane do tego samego modlitewnika, w którym uwieczniono przyjście na świat Izabeli i Augusta, ale król ofuknął gniewnie swojego błazna, gdy ten zaczął stroić pocieszne miny przed tarczą herbową Sforzów:
– Nie darmo ów smok ma dziecię w pysku: co rok – prorok. Oby tylko złośliwe języki nie zmieniły tego porzekadła na inne: co rok – prorokini...
Jakby wyprorokował. Latem nie udało się już ukryć, że królowa jest znowu w odmiennym stanie i, choć szły czasy burzliwe, Zygmunt wpadł z Piotrkowa – gdzie sejm uparcie odmawiał uchwalenia podatku na zaciąg wojska, mimo że zagony Tatarów już pustoszyły ziemie na wschodzie – na Wawel, aby zobaczyć się z małżonką. Wtedy to właśnie stała się rzecz w dziejach Korony wręcz niesłychana.
Był ciepły majowy wieczór i król w swojej komnacie stanął przy oknie, aby przy świetle księżyca spojrzeć na wybudowane przez Italczyków tak piękne krużganki. Cieszyła go zawsze uroda tego zamku górującego nad Krakowem, ta wspaniała już teraz siedziba polskich monarchów. I nagle... Z głębi podwórca czy też spoza murów Wawelu padł strzał. Król drgnął, gdyż kula przeleciała tuż obok jego głowy, ale nie tracąc zimnej krwi szybko cofnął się w głąb komnaty i zdmuchnął świece jarzące się na stole. Stał teraz w ciemności i czekał, czy strzał się nie powtórzy, ale usłyszał tylko głośne okrzyki straży i tupot nóg biegnących w stronę jego komnat. Drzwi otwarły się gwałtownie i pierwszą osobą, którą zobaczył, była królowa. Stała przed nim w nocnej, długiej szacie z lichtarzem w ręku.