– Rozumiem – skinęła głową.
– Poza tym dostajesz olbrzymi posag. Taką wyprawę ślubną, jakiej żadna królowa tego wieku do domu małżonka nie wniosła.
Pappacoda wyliczał pośpiesznie:
– Czterdzieści osiem zwojów obić ściennych ze skóry kordybanowej...
– Makaty jedwabne... – dorzuciła principessa.
– Sztuk trzydzieści sześć. Dywany, srebrne puchary, misy, lichtarze, czary złote...
Przerwała, recytując jak wyuczoną lekcję:
– I dwadzieścia szat ze złotogłowiu haftowanych perłami. Nie wymieniając stu piętnastu haftowanych srebrem koszul, dziewięćdziesięciu arcykosztownych czepców i czapeczek... Wiem, wiem, pamiętam. To kosztowało ile?
– Pięćdziesiąt tysięcy dukatów – odparła matka – i o wiele więcej w sumach posagowych.
– Niemało – przyznała. – A w jakim języku mam zaraz po ślubie przypominać o tym dostojnemu małżonkowi?
Choć były do siebie podobne i principessa rozumiała dobrze, czemu jej córka użyła zjadliwego słowa "przypominać", przez wzgląd na obecność dworzan odpowiedziała pochwałą przyszłego małżonka:
– Sigismundus rex zna łacinę równie dobrze jak ty. Pamiętaj, że był przez wiele lat uczniem przesławnego Kallimacha.
– Rozumiem – skinęła znów głową, a księżna mówiła dalej:
– Tak więc na razie w języku Cicerona opowiesz mu o tym, że w dniu pożegnania, wzruszającego pożegnania z córką, kazałam wyryć na jednej z płyt zamku napis: "Tutaj stała królowa polska, kiedy żegnała się z Donną Izabelą, matką swoją, księżną Mediolanu, Bari i Rossano".
Pamięta, że cofnęła się wtedy o krok, żeby zobaczyć napis na płycie, którą zasłaniał kraj jej szaty. Ale płyta była pusta, być może jeszcze pusta? Kto wie, czy po jej wyjeździe nie pojawił się na niej ów napis? A może nie odnajdzie go tam nikt nigdy i będzie takim samym zmyśleniem jak ów tytuł księżnej Mediolanu, z którego wypędził je najpierw stryj regent, a z kolei i tego Sforze usunął z księstwa król francuski Ludwik XII?
Przyszło jej na myśl, że to równo szesnaście lat temu, w kwietniu 1502 roku zamieszkała na stałe z principessa na Bari, Rossano i hrabstwie Borello w zamku z czterema narożnymi wieżycami nad zatoką i że trzeba będzie podać inne daty małżonkowi, skoro w jego oczach ma uchodzić za młodszą o lat kilka. Ale już nie było czasu na żadne obliczenia, gdyż dano jej znać, że czoło orszaku zbliża się do miejsca spotkania z najjaśniejszym panem, królem Polski, Litwy i Rusi.
Tuż pod Krakowem, pośród kwitnących łąk było rozesłane szkarłatne sukno, na którym stał namiot dla królewskiej pary. Król Zygmunt, choć raczej powolny i nigdy nie tracący spokoju, tym razem pospieszył na powitanie małżonki, której podobizna zapowiadała młódkę wielkiej urody. Opuścił tedy namiot, ledwo zagrzmiały okrzyki, wiwaty, i zobaczył z daleka zatrzymującą się karocę oraz swoich posłów, Ostroroga z Zarembą, pomagających wysiąść księżniczce italskiej na drugim końcu barwistego sukna. Stali przez chwilę i on, i ona, stali bez ruchu, ale gdy zagrzmiały trąby i huknęły działa, zaczęli zbliżać się ku sobie, oboje ciekawi, oboje świadomi, że na ich przywitanie patrzeć będzie tysiące oczu. Jak opowiadali sobie potem dworzanie, jego zachwyciła niezwykła uroda wybranki, oczy jeszcze bardziej podobne do czarnego aksamitu przy jasnych, złocistych włosach, ją zdumiała jego postać wysoka, potężna, a mimo to kształtna, i rumieniec na ogorzałych policzkach. Szli najpierw wolno, potem coraz szybciej i Stańczyk, docisnąwszy się aż do miejsca, które zajmował poeta Krzycki, zadrwił:
– Pilno im. Ale głowę dam, że oboje myślą to samo: szkoda, że idący naprzeciw nie ma trochę mniej lat. Bo ona to nie młódka, a rozkwitła róża...
Tymczasem królewska para zeszła się w pół drogi i Bona skłoniła głowę, on zaś najpierw wyciągnął ku niej rękę, ale gdy chciała ją ucałować, objął pochyloną w ukłonie gorącym uściskiem. Przy dźwiękach trąb i huku dział ustawionych pod murami grodu król wprowadził swoją wybrankę do namiotu, gdzie powitał ją łacińską oracją prymas Łaski, a odpowiadał doktor Alifio. Zaraz potem marszałek nadworny Piotr Kmita, przedstawiony młodej pani wraz z innymi dygnitarzami dworu, zarządził sformowanie nowego pochodu. Jadąc na białej klaczy obok króla, Bona widziała przed sobą posłów cesarskich, wysłańców króla Czech i Węgier, dygnitarzy i dworzan królewskich, ogromny orszak panów duchownych i świeckich wprowadzający ją do Krakowa. Dopiero jednak zjeżdżając w dół z łagodnego pagórka zobaczyła wreszcie i sam obwarowany gród, nad którym niby iglice przebijały lecące obłoki setki wież i wieżyczek kościelnych. Potem przez potężny Barbakan orszak wsunął się w ulice miasta o wąziutkich a wysokich kamienicach. Przybrane były wszystkie w tureckie makaty, wzorzyste kobierce, w proporce ze smokiem Sforzów i herbami Jagiellonów. Do ścian domów przystawiono drabiny, na których tłoczyła się gawiedź, a z otwartych okien wiwatowali mieszczanie i urodziwe mieszczki, odziane strojnie jak w największe święto. Krzyczeli ludzie, nie ustawały bić działa oraz huczeć dzwony, i tak orszak dotarł wieczorem do katedry na Wawelu, gdzie już przy świecach pochyliły się wszystkie głowy przed grobem świętego Stanisława, patrona Polski. Po pięknej i długiej mowie powitalnej księdza biskupa, podkanclerzego Tomickiego, król podał rękę nowo przybyłej i wprowadził na wawelskie komnaty, a że było już po północy, dworki Bony pospiesznie ułożyły ją do wspaniałego łoża.
Była zmęczona nie mniej od nich, odurzona zapachem kadzideł, rozedrgana jak powietrze za oknami dźwiękiem dzwonów, które przestały bić tej nocy dopiero o dwunastej. A jednak nie mogła zasnąć i dworka Marina, śpiąca w tejże sypialni, dwukrotnie podchodziła do łożnicy, poprawiała poduszki, pytała, czy principessie nie za zimno, czy nie zamknąć okna? Ale ona patrzyła jeszcze długo na niebo nabite gwiazdami, jakby to był sierpień, nie kwiecień, i rozpamiętywała chwile, kiedy po szkarłatnym suknie szła z dumnie podniesioną głową, ale z bijącym sercem, ku swemu przeznaczeniu.
Jednakże dopiero w niedzielę osiemnastego kwietnia po takim samym czerwonym suknie ruszył koronacyjny pochód z zamku do wawelskiej katedry. Szła wedle obyczaju przed królem, pierwsza, zaraz za marszałkiem wielkim koronnym i dwoma dostojnikami niosącymi na złotych tacach insygnia władzy: berło oraz jabłko. Po jej bokach kroczyło dwóch biskupów i takoż dwóch towarzyszyło kroczącemu za nią monarsze. Szła z jasnymi włosami spadającymi luźno na plecy i po drodze, w przepełnionej świątyni, słyszała szepty, lecz inne niż dobrze jej znane pochwały "bella" czy "linda". Szeptali: "Piękna" i było to pierwsze słowo, jakie potrafiłaby wymówić w tym kraju, który witał ją z tak barbarzyńskim przepychem. "Piękna" była gorejąca od świateł świątynia, "piękna" uroczystość zaślubin z tym niedźwiedziem z północnych lasów, który przybrany wspaniale na ślub i koronację stąpał za nią olbrzymi, oszczędny w gestach, tak niepodobny do ruchliwych i drobnych Italczyków.
Jej biała, lekka szata, przecięta wedle koronacyjnego obyczaju z przodu i z tylu, ledwo dotykała purpurowego chodnika, a mimo to zaczęła jej ciążyć. Z ulgą opuściła się na aksamitny klęcznik, a tuż obok ugiął kolana Zygmunt.
Zaczęła się uroczysta msza poprzedzona obrzędem ślubnym, przysięgą i związaniem stułą ich rąk, ale już przy "Kyrie eleison", którym rozśpiewał się chór głosów w górze, król wstał, odszedł i zasiadł na podwyższeniu obok ołtarza. Została sama czekając na podobną koronę, jaka tego dnia zdobiła głowę jej małżonka. W tejże chwili prymas w asyście biskupów odwrócił się od ołtarza, podszedł ku klęczącej i zaczął się modlić. Choć słowa te słyszała po raz pierwszy, rozumiała je dobrze, jako że były wypowiadane w języku łacińskim: