Выбрать главу

Kazała przeczytać sobie ów list i słuchała uważnie pierwszego panegiryku poświęconego jej jako królowej.

– "Patrząc na króla tak wielkich zamysłów, na bogatą, potężną Koronę, kiedy on córkę twą pojął za żonę, ciesz się, o księżno..."

Przymknęła oczy i ukołysana śpiewnością mowy italskiej przeniosła się myślą do potężnej budowli w kształcie trapezu, gdzie w największej z zamkowych sal księżna Bari nie omieszka odczytać na głos swoim przyjaciołom i dworzanom pierwszego pisma królowej córki. Biedna wygnanka! Tak bardzo bolała zawsze nad utratą Mediolanu, tak często wymieniała imię swego małżonka, następcy neapolitańskigo tronu. Teraz może się chlubić, że jest matką reginae Poloniae, że w dalekiej Cracovii la bellissima Bona jest równie potężną władczynią, co królowe Francji i Anglii...

*

Była ciekawa, czy mogłaby jeździć konno po tutejszych ogrodach i galopować wzdłuż brzegów Wisły, ale kanclerz Alifio bał się, że nie pochwaliłby tego ani król, ani lud tutejszy przywykły do oglądania swych królowych tylko w majestacie lub w kolebkach ciągnionych przez cztery rumaki. Skrzywiła usta. Przebywanie w zimnych komnatach, gdy za oknami świeciło wiosenne słońce, zaczęło jej już ciążyć. Kazała Marinie wybadać, jakie są podwawelskie ogrody i czy nie mogłaby siadywać w cieniu drzew z wierszami Horacego lub Petrarki w ręku. Czy właśnie tam, wśród młodej zieleni, nie powinna by ich bawić przydzielona do jej dworu karlica Dosia?

Dworka, jak Pappacoda, była okiem i uchem principessy w Bari, nie musiała więc czekać na jej relację z przechadzki po zamkowych ogrodach. Już następnego ranka, rozczesując dłużej niż zwykle miękkie lśniące jak jedwab włosy królowej, rzekła:

– Ogrody, miłościwa pani, są niewielkie, znanych nam drzew i kwiatów nie ma w nich żadnych. Ale... – zaczęła i urwała nagle.

– Mów, presto! – zniecierpliwiła się Bona.

– Widziałam w tych ogrodach troje dzieci... – dokończyła szeptem.

– I cóż, żeś widziała? – zdziwiła się Bona. – Miałaś donosić tylko o tym, co ci się zda ważne.

– Si. I z tej właśnie przyczyny... Bo były to dzieci królewskie, miłościwa pani.

Odwróciła się od zwierciadła tak gwałtownie, że dworka zachwiała się i cofnęła o krok.

– Czyje? Króla, mojego małżonka? Dziwne... Słyszałam od principessy tylko o jednej córce. O innych dzieciach nie mówił mi ani Ostroróg, ani nikt tutaj na zamku.

– A któż by się ośmielił wspominać nowej królowej o córkach po obu niewiastach, które kiedyś miłował polski monarcha?

– Miłował? – powtórzyła marszcząc brwi. – O tym dowiem się od i niego sama. Polski? Odtąd będziesz zawsze mówiła: nasz.

– Certamente, nasz.

– Tedy jakież to małe dzieci widziałaś w ogrodach?

– Dwie dziewuszki jasnowłose to córki pierwszej żony królowej: Jadwiga i Anna. – Dworka rozwarła ręce, pięć palców uniosła w górę na jednej i trzy na drugiej. – Małe to, zmarłej matki nie mogą pamiętać.

– Bene. O macochach mówią, że bywają złe, pasierbów nimi straszą. Chcę, żeby król wiedział, że z tymi małymi będzie inaczej. Jego córki – niby moje rodzone, i to najmilsze. A trzecia?

Marina wykrzywiła pogardliwie usta.

– Beata Kościelecka. Spotkałam jakiegoś trefnisia...

– Stańczyka? Ostroróg chwalił jego dowcip.

– Nie. Mniej sławnego, tamten to wódz tutejszych błaznów. I ten błazenek, najjaśniejsza pani, koziołkując i strojąc pocieszne miny, nazwał ją córką królewską z nieprawego łoża.

– Stulta! Powtarzasz plotki trefnisiów? Nie trzymałby jej tu, pod moim bokiem. Pytałaś Pappacodę? Może on wie więcej?

– Wiedział – przyznała niechętnie. – Ojcem tej małej był Andrzej Kościelecki, zaufany naszego króla, wielki pan, kasztelan. Zmarł przed trzema laty, a matką... Matką, miłościwa pani, jest dawna kochanica królewska, mieszczka Katarzyna Telniczanka. Miał z nią, jak to wybadał Pappacoda, dwie córki i syna. Jan to już dziś dziewiętnastolatek...

Chciała coś dodać, ale królowa nakazała ruchem ręki milczenie.

– Syn... Tedy z faworyty i żony nie same córki. Pierwszy, najstarszy – jednak syn... Nie uznany za prawego następcę, skoro na uczcie w Morawicy wojewoda Zaremba pił zdrowie moje i przyszłego dziedzica korony, upragnionego następcy tronu... Jagiellona.

– Nie uznany – potwierdziła dworka – ale wygląda na to, że kościelnych zaszczytów będzie syt. Od pacholęcia – tytularny kanonik krakowski.

– Powiesz Pappacodzie, że chcę wiedzieć o nim wszystko: co łączy go z matką, czy widuje go król, jakie żywi on uczucia do ojca? I czemu ta mała Kościelecka bawi się w królewskich ogrodach? Jej piastunka może być szpiegiem Telniczanki.

– Ta od lat, od ślubu z pierwszą żoną, niegroźna, najjaśniejsza pani.

– Co możesz o tym wiedzieć już teraz? Trzeba czasu, żeby mieć pewność, jakie tajemnice kryją te grube mury. A teraz basta! Przejdę się z dworkami po ogrodach i krużgankach. Presto! Presto! Gdzie Diana? Gdzie Flora? Gdzie Beatrice?

Zjawiły się natychmiast, ale przez to nie przybyło drzew i krzewów w królewskich ogrodach. Były tam jakieś niskie szpalery i bukszpanowe meandry, były kępy fiołków i niezapominajek, ale wszystko śmiesznie ubogie wobec przepychu neapolitańskich i nawet baryjskich parków. Istotnie, spotkała bawiące się tam dziewczynki i przywoławszy do siebie najstarszą, próbowała, gładząc rozwichrzone włosy małej, zjednać ją sobie cukrami przyniesionymi przez dworki. Królewna przyglądała się jej ciekawie, zjadła ofiarowane łakocie, ale porozumieć się nie mogły. Określenie "piękna" nie pasowało ani do żadnej z dziewczynek, ani do ich skromnych, choć jedwabnych szatek, ani tym bardziej do zamkowego ogrodu. Musiała jednak wypowiedzieć to jedyne ze znanych jej polskich słów. Pamiętała uwagę matki, że Elżbieta Habsburg nauczyła się szybko owej barbarzyńskiej mowy, toteż schyliwszy się, zerwała sama największy z fiołków i podając małej, spytała:

– Piękna?

Odpowiedział jej wybuch śmiechu. Mała królewna chwyciła kwiatek i przysuwając go do twarzy nieznajomej, zaczęła powtarzać z dziecinną przekorą:

– Piękny! Fiołek piękny! Piękny!

Santa Madonna! Kto mógł wiedzieć, że o włoskiej violi nie można rzec jak o principessie "bellissima"? Kto by przypuszczał, że nie umie posługiwać się poprawnie nawet tym jednym słowem, a niezrozumiałej lekcji gramatyki udzieli jej pięcioletnie dziecko?

Elżbieta Rakuszanka... Nie, nie będzie od tamtej gorsza. Wie już, co zrobi natychmiast, od jutra: zacznie uczyć się tego dziwnego języka. Jednakże, aby pozostać sobą, Boną Sforza, zamieni od razu te biedne ogrody w przepyszny kwietny kobierzec, w zielony raj godny zachwytów największych poetów Italii...

Prawie biegła po cienistych krużgankach, nie przestając ganić, narzekać, snuć planów na najbliższą przyszłość.

– O Dio! – dziwiła się – to mają być ogrody polskiego króla? Trochę drzew i dużo trawy. A sad? Warzywnik? Ależ tam nic nie rośnie.

Niente! Niente! Trzeba będzie sprowadzić italskich ogrodników. A także kucharzy. Wszystko, co jedzą ci ludzie, jest nie do jedzenia: za tłuste i za słodkie. Żadnych jarzyn, sałaty, owoców. Zawiesiste zupy i sosy, gorzkie piwo. Okropność!

– O, si – przytaknęła Marina.

– Dio! Co bym teraz dała za soczystą cytrynę! Za winogrona... Przystanęła nagle, zapatrzona w przestrzeń, myślami w słonecznym Bari.