– Ludny a niebogaty. Skarbiec – jak słyszałam – zupełnie pusty.
– Nawet zadłużony.
– Widzicie sami. Wiecie, że zadłużony król to jeszcze mniej niż żebrak. Zagadka: czym opłaca nasz małżonek zaciężne wojska? Jak odpiera najazdy wrogów?
– Wielcy panowie mają hufce własne. I podobno jest pospolite ruszenie.
– A kto, wedle was, ma posłuch u najjaśniejszego pana?
– Znakomity wojownik Tarnowski. Także kanclerz Szydłowiecki. I jeszcze...
– Może ten błazen Stańczyk?
– Jeszcze Kmita, pan na Wiśniczu. Ale ostatnio w niełasce. Nadto krewki. Skacze do oczu Tarnowskiemu.
– W niełasce? I gwałtownik? Lubię takich. Spróbujemy go okiełznać. Takoż przeciągnąć na naszą stronę ochmistrza Wolskiego. W małych księstwach italskich pełno jest zwaśnionych rodów, walczących ze sobą stronnictw. A tutaj? Są jacyś przeciwnicy królewskich rządów? Zwolennicy odmiany?
– Si. Nie chcą, aby jeden dostojnik piastował kilka urzędów naraz, dążą do odebrania wielmożom dóbr darowanych im przed laty. Zwą siebie stronnictwem narodowym. Cóż, kiedy drobna, ciemna szlachta przeciwko nim.
– A magnaci?
– Tym bardziej. Te zmiany godziłyby w nich.
– Co na to najjaśniejszy pan?
– Tego nie wiem. Ale zwą go królem senatorskim, tedy...
Przerwała niecierpliwie:
– Santa Madonna! Jak trudno poruszać się w tych ciemnościach! Nie słyszeliście. Nie wiecie... Ja także nie wiem. Obijam się o wysoki mur, tłukę między głuchymi ścianami, za którymi tylko niebo. Obce. Si, si! Sama czuję, że jestem nadto niecierpliwa. Ale przyjechałam tu, żeby być kimś, czegoś dokonać. Tymczasem przede mną piętrzy się góra przeszkód. A do skakania, jak sami wiecie, nie najlepsze konie! Przy tym król zda się nigdy nie tracić spokoju, najczęściej milczy. A może czasem unosi się gniewem?
– I tego nie wiem. Nie słyszałem – przyznał.
Po raz pierwszy w czasie tej rozmowy spojrzała na niego z wyrzutem.
Drwiący uśmieszek rozchylił wargi, których kształt podziwiał od lat.
– Cóż, będę zmuszona nakazać Pappacodzie, żeby baczniej śledził, żeby donosił o każdym królewskim słowie, geście. Ale to wam, nie jemu powiem, co niedawno wywróżyły mi gwiazdy: dam Jagiellonom prawowitego dziedzica. I principessa przyjedzie z Bari na uroczysty chrzest.
Alifio milczał chwilę. Wreszcie rzekł:
– Tylko wówczas, jeżeli to będzie syn.
Odwróciła się gwałtownie, jej piękna twarz promieniała.
– To będzie syn! – krzyknęła. – Oznajmiłam już o tym królowi.
To musi być syn!
Pragnęła poznać bliżej Piotra Kmitę i zjednać go sobie, stało się to jednak wcześniej, niż zamierzała. Któregoś poranka Alifio zameldował królowej:
– Miłościwa pani, prosi o pilne posłuchanie marszałek Kmita.
Wzburzony wielce.
– A? Wzburzony? Ciekawe, czemu? Niech wejdzie. Pan na Wiśniczu wszedł natychmiast i skłoniwszy czarniawą, dumną głowę, zaczął pierwszy:
– Dziękuję kornie, że najjaśniejsza pani zgodziła się mnie wysłuchać.
– W nadziei, że rozproszycie nudę. Siadajcie, proszę. Słyszałam od mojego kanclerza, że ostatnimi czasy chodzicie bardzo gniewni?
– A jak inaczej? Wszystko źle. Do najjaśniejszej pani nie ma dojścia, za to Tarnowski nie odstępuje króla.
– Dziwić się trudno. Wiadomo już, że wielki mistrz krzyżacki gromadzi siły zbrojne. Radzą o wojnie.
– O czym tu radzić może Tarnowski? Toż chyba nie on stanie na czele wojsk, tylko hetman Firlej.
– Nie on? – zdziwiła się królowa. – Tedy o czym, według was, mówi z królem?
– Raczej o wyniesieniu własnym. Miłościwa pani nie wie, jaki to człek?
– Słyszałam, że między wami wielka nienawiść...
– Wielka – przyznał. – I aż do samej śmierci.
– Rada bym bardzo usłyszeć, dlaczego?
– Pokrzywdził mnie. Ciężko pokrzywdził. Dobra od lat będące we władaniu Kmitów zbrojnie zajechał i siłą odebrał. Oddać ich nie chce, a do tego odsuwa mnie od króla, od urzędów. Ot, choćby teraz. Zamarzyła mu się kasztelania.
– Nie za młody na kasztelana? – zdziwiła się Bona.
– Otóż to! Starszym od niego, a dopiero przed rokiem dostałem marszałkostwo nadworne. Ale Tarnowskiemu i to nie w smak. Zwiedział się, że ciężko zachorzał kasztelan wojnicki, i teraz o tę kasztelanię zabiega. Kasztelan! Podczas gdy ja... Miłościwa pani! Kmitowie ród prastary, senatorski. Nigdym przed żadnym dworem – jak Tarnowski – czołem nie bił i nie ukrywał, co myślę. Tedy i ja powiem: nie sługam pański, wydźwignięty z nizin łaską królewską. W zamku na Wiśniczu niejednemu księciu mogę być równy. I dlatego, choć nie pójdę do króla z prośbą o kasztelanię, żółć łykam i złość się we mnie zapieka. Czemu taka niesprawiedliwość u nas, miłościwa pani? Taka krzywda jednych, a samowola i zuchwałość drugich?
– O Dio! Jakbym słyszała prymasa Łaskiego, który też ze mną niedawno o krzywdzie rozprawiał.
– Łaski? Ten wróg wszystkich magnatów razem i każdego z nas z osobna? O krzywdzie? – Nie mógł ukryć zdziwienia.
– Si.
– I miłościwa pani słucha jego wyrzekań? – pytał.
– Czemuż by nie? Przecież nie o siebie zabiega, tylko o dobro kraju, o sprawiedliwość. Mówi, że u was, to znaczy u nas, siła przed prawem.
– Nie o siebie zabiega... – mruknął. – Widzę, że najjaśniejsza pani... czyni porównania na korzyść...
– Nie, nie! – przerwała. – Nie chciałam was dotknąć. Wracajmy do sprawy. Tedy zależy wam na tym, panie marszałku, aby Tarnowski nie otrzymał wojnickiej kasztelanii?
– Nie zasłużył na nią – przytaknął. – A zresztą, po co wzmacniać w senacie zwolenników habsburskiej dynastii?
– A wy zawsze po przeciwnej stronie niż Tarnowski?
– Zawsze. I gotów spełniać rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
– Ciekawe. Bardzo ciekawe. Cóż... Spróbuję pomówić w waszej sprawie z królem. Być może...
– Z całą pewnością – przytaknął żywo – ze zdaniem najjaśniejszej pani miłościwy pan zaczął się liczyć.
Bona przygryzła usta.
– Zaczął... Zaiste! Nie ukrywacie waszych myśli i sądów, panie marszałku!
– Cieszę się, że mogłem szczerze rzec, co mnie gnębi. I że widziałem miłościwą panią zdrową, jeszcze w pełnym blasku urody.
– Nie wiedziałam, że Kmitowie to także ród pochlebców.
– Kiedym was zobaczył pierwszy raz, do Krakowa wjeżdżającą, od razum wiedział: dla mnie wzeszło słońce – rzekł żarliwie.
– Piano, piano, mości marszałku! Bo jeszcze spłoniecie w jego ogniu.
Kmita wstał i pochylił się nisko nad wyciągniętą ręką królowej.
– A bodajbym spłonął! Żyje się tylko raz, miłościwa pani.
Uśmiechnęła się łaskawie.
– To prawda. Żyje się raz tylko...
Kiedy wyszedł, przywołała natychmiast stojącą na czatach Marinę.
– Słyszałaś? Podaj mi zwierciadło. Powiedział: "w pełnym blasku urody". Czy to znaczy, że już zaczęłam zmieniać się? Brzydnąć?
– Nie znać po miłościwej pani trudów i cierpień jej stanu. Ale marszałek musiał o nim wiedzieć...
Bona przyglądała się uważnie swoim oczom, ustom.
– Ten Kmita wpatrzony we mnie jak w obraz. Zauważyłaś? – spytała wreszcie.
– Si. Od dnia przyjazdu na Wawel.
– Zabawny, ale jako polityk za gwałtowny. I za prawdomówny.
– Podobno nie lubią go możni. Może zazdroszczą? Za to na jego wspaniałym zamku w Wiśniczu zawsze pełno szlachty. Rojno tam i gwarno.
Bona milczała chwilę, wreszcie znów przybliżyła zwierciadełko do oczu.