Выбрать главу

— Jak to robisz? — Istota nadal ładowała paki, nie racząc odpowiedzieć.

Zaczął mieć wrażenie, że ciągle idzie tą samą ulicą, zataczając koła. Każda aleja była taka sama jak wszystkie inne, wszędzie przytłaczały go hałasy, tłumy i zapachy dymu. Byle jak sklecone domy wypełniały szczeliny ula miasta jak plastykowe plastry, wiszące i sterczące; stare, obdrapane, brzydkie, podpierały jeszcze starsze budynki, równie wieczne co morze. Nic nie występowało tu pojedynczo, lecz po dwa, trzy, dziesiątki razy, aż każde wrażenie odbijało się echem. Miażdżący ciężar przygniatał kruche sklepienia i ramiona Sparksa. Katakumby murów parły na niego, zamykały się wokół, aż… Pomocy! Zatoczył się i oparł o niezwykle ciepłą ścianę domu. Usiadł wśród odpadków i zasłonił oczy.

— Hej, przyjacielu, dobrze się czujesz? — Jakaś ręka dotknęła badawczo jego boku.

Uniósł głowę i otworzył oczy, mrugając, aż spojrzał wyraźnie. Stojąca nad nim krępa kobieta w kombinezonie robotnicy kręciła głową.

— Nie, coś mi źle wyglądasz. Trochę pozieleniałeś. Masz chorobę lądową, żeglarzu?

Sparks uśmiechnął się słabo, czując, jak twarz z zielonej robi mu się czerwona.

— Chyba tak — wymamrotał, zadowolony, że głos mu nie drży. — Chyba to właśnie mam.

Kobieta pochyliła głowę, lekko się krzywiąc.

— Jesteś Letniakiem?

Sparks przylgnął do ściany.

— Skąd wiesz?

Kobieta wzruszyła ramionami.

— Twój akcent. Ponadto tylko Letniacy noszą tłuste skóry. Przybyłeś prosto z gospodarstw rybnych, co?

Spojrzał na swój płaszcz przeciwdeszczowy, nagle z niego niezadowolony.

— No.

— Już dobrze. Nie daj się pobić wielkiemu miastu, mały, nauczysz się wszystkiego. No nie, Polly?

— Zgadza się, Tor.

Sparks nachylił się, zobaczył naraz, że nie są sami. Za kobietą stał jeden z metalowych półludzi, jego matowa powłoka odbijała słabo światło. Nie miał pojęcia, jakiej jest płci. Dojrzał, że opuścił trzecią nogę, wyglądającą niemal jak ogon, i teraz siedzi na niej swobodnie. W miejscu twarzy przezroczyste okienko ukazywało wnętrze głowy z płytkami sterującymi.

Tor wyciągnęła płaską buteleczkę z zapiętej kieszeni kombinezonu i odkorkowała ją.

— Masz. To ci wzmocni kręgosłup.

Wziął butelkę, pociągnął łyk… i zakrztusił się, gdy przesłodzona zawartość rozpaliła mu usta. Przełknął ją z trudem, oczy mu zmętniały.

— Jesteś ufny — roześmiała się Tor.

Drugi łyk pociągnął ostrożniej, przełknął go bez kaszlu i pochwalił:

— Niezłe. — Oddał butelkę. Kobieta znów się roześmiała.

— Czy… hmm… czy… — Sparks oderwał się od ściany, przyglądając się metalowej figurze, starając się tak zadać pytanie, by nie było obraźliwe. — Czy to człowiek w blaszanym ubraniu?

Tor uśmiechnęła się i założyła za ucho kosmyk płowych włosów. Oceniał ją na sporo starszą od siebie.

— Nie, tak mu się tylko zdaje. Prawda, Polluksie?

— Zgadza się, Tor.

— Czy on jest… no…

— Żywy? Nie tak jak my. To serwo-automat, robot, obojętnie jak go nazwiesz. Urządzenie serwomechaniczne. Nie działa samodzielnie, a tylko reaguje na polecenia.

Sparks uprzytomnił sobie, że gapi się niepewnie.

— Czy on się nie…?

— Nie obrazi, że o nim mówimy? Nie, nic go nie obrazi, jest ponad to. Istny święty. Prawda, Polly?

— Zgadza się, Tor.

Objęła go ramieniem i przycisnęła serdecznie.

— Doglądam go teraz i zapewniam, aby nic mu nie brakowało, choć musi mieć gdzieś krótkie spięcie, co ogranicza jego słownik. Może zauważyłeś.

— No, tak… trochę. — Sparks przestąpił z nogi na nogę, zastanawiając się, czy to zostanie zauważone.

Tor znów się zaśmiała.

— Przynajmniej nie grozi mu “przekręcenie”. Hej, skąd to masz? — Sięgnęła nagle po wiszący na piersi Sparksa pozaziemski medal.

— To mój… — Sparks cofnął się, wyrywając krążek. — Dostałem go od kupca.

Tor przyjrzała mu się, poczuł nagle, jakby miał szklaną czaszkę. Wreszcie opuściła rękę.

— Dobra, posłuchaj, Letniaku, może zostaniesz tu ze mną i Polly, nim nie przyzwyczaisz się do zwyczajów Krwawnika? Właśnie skończyłam zmianę i idziemy na małą podziemną rozrywkę. Spędzimy miło czas, trochę się zabawimy, może na coś z boku postawimy… Masz jakieś pieniądze?

Sparks przytaknął.

— Dobra, może uda ci sieje podwoić. Chodź z nami… Mam wrażenie, Polly, że to go dużo nauczy.

— Zgadza się, Tor.

Sparks schodził z nimi aleją ku półmrokowi ciemniejącemu za murami przeciwsztormowymi. Gdzieś po drodze Tor zatrzymała się przy nie rzucających się w oczy drzwiach magazynu pokrytego grubą warstwą farby i zapukała w nie pięścią, najpierw dwa, potem trzy razy. Drzwi uchyliły się odrobinę, potem szerzej, wpuszczając ich do mrocznej jaskini. Sparks zawahał się, wszedł po niecierpliwym geście Tor, usłyszał nasilający się szum głosów i zobaczył, że nie są sami.

— Ile stawiasz?! — przekrzyczała hałas Tor, dając garść monet przygarbionemu, otulonemu w płaszcz mężczyźnie. Stała na skraju tłumu kibiców, klęczących, przykucniętych i siedzących. Ich uwaga skupiona była na małej arenie. Sparks podszedł do Tor, starając się dojrzeć cokolwiek przez drapiącą w gardle chmurę dymu, wypełniającą gęste powietrze. — Na co?

— Jasne, że na krwiorzajkę! Tylko głupek postawiłby na gwiazdola przeciwko krwiorzajce. No, na ile jesteś dobry? — Oczy błyszczały jej pożądaniem, jakie wyczuwał wszędzie wokół, narastające jak przypływ.

— No to sporo tu głupków. — Mężczyzna w płaszczu rozdziawił usta i potrząsnął trzymanymi sztonami.

Tor prychnęła lekceważąco. Z tyłu narastał i opadał pomruk tłumu, echa odbijały się od szczelin i cieni; sala czekała. Sparks dojrzał, jak na pustą przestrzeń wchodzą dwie istoty, w tym jedna ludzka, niosąc pudełka o obłym kształcie. Skóra obcego lśniła tłusto, ręce miał zakończone długimi mackami. — Czy oni będą…? — Sparks zamilkł, bo zabrakło mu tchu.

— Oni? Coś ty, nie! To tylko operatorzy. No dalej, obstawiaj! — Tor pociągnęła go za rękę.

Pogrzebał w torbie i wyciągnął dwie monety.

— No dobra, niech będzie, hmm, dwadzieścia.

— Dwadzieścia! Tylko tyle masz? — Tor wyglądała na zawiedzioną.

— Tylko tyle stawiam. — Wyciągnął pieniądze.

Zgarbiony wziął monety bez słowa i zniknął w tłumie.

— Słuchaj, czy to aby legalne? — zawahał się Sparks.

— Jasne, że nie… Polluksie, utoruj nam drogę wśród szlachetnie urodzonych. Potrzebne nam miejsca w pierwszym rzędzie.

— Zgadza się, Tor. — Polluks przepychał się prosto do celu. Sparks słyszał, jak przekleństwa i nagłe jęki bólu znaczą jego drogę przez tłum.

— Nie martw się, Letniaku, to nie zawody są zakazane — mówiła Tor w marszu, Sparks znalazł się nagle w połowie drogi do ringu — ale sprowadzanie niektórych zwierząt.

— Aha. Przepraszam… — mruknął, gdy nastąpił na ozdobioną klejnotami dłoń. Połowę tłumu tworzyli robotnicy i żeglarze, lecz druga lśniła w półmroku drogimi kamieniami, niektórzy mieli skórę barwy ziemi lub włosy jak chmury. Zastanawiał się, czy specjalnie się ubrudzili. Tor czekała na niego przy ringu, podwinął przy niej swe długie nogi. Z tyłu sterczał Polluks, oparty na dodatkowej nodze, nie reagując na okrzyki “niżej tam z przodu”. Tor wyciągnęła butelkę i napiwszy się wręczyła ją Sparksowi.