Nigdzie jednak w rozległej sali nie dostrzegała kobiety przypominającej Królową… czy też ją. Nie widziała również mężczyzny w czerni, niby kat skrywającego swą twarz… ani rudowłosego chłopca, którego twarz rozpoznałaby zawsze, choćby nie wiadomo jak się zmieniła. Czyżby go tam nie było? Czy już opuścił salę, czy znajdzie go w komnatach Starbucka? Oderwała się od balustrady, serce biło jej jak skrzydła uwięzionego w klatce ptaka.
— A więc tu jesteś — usłyszała za plecami męski głos. — Nawet dzisiaj nie możesz przestać szpiegować swych gości? — Słowa były niewyraźne i pełne powstrzymywanej wrogości.
Moon zesztywniała, poczuła, że się czerwieni, jakby została przyłapana na przestępstwie. Zacisnęła usta i zęby w nadziei, iż nieznajomy uzna, że to rumieniec złości. Odwróciła się z podniesioną wysoko głową, przytrzymując w dłoni spódnicę.
— Jak śmiesz tak mówić do… — Suknia wyślizgnęła się z nieczułych palców. — Sparks? — Zachwiała się.
— A któżby inny? — Wzruszył ramionami i czknął. — Twój wierny cień człowieka — dodał, pochylając się niepewnie.
— Sparks. — Wyprostowała ręce, złapała mocno swe dłonie, by ich nie wyciągnąć. — To ja.
Skrzywił się, jakby usłyszał marny dowcip.
— Mam nadzieję, Arienrhod; bo inaczej znaczyłoby to, że upiłem się tak bardzo, iż nie widzę już prawdziwych koszmarów… — Zerknął na nią zamglonymi oczami, podrapał się w ramię przez rozcięte rękawy.
— Nie Arienrhod. — Z trudem wyduszała z siebie słowa. — Moon. Jestem Moon, Sparkie… — Dotknęła go w końcu, wstrząsnęło to jej ręką.
Wyrwał się, jakby paliła go swym dotykiem.
— Do diabła z tobą, Arienrhod! Daj mi spokój. To nie jest śmieszne; nigdy nie było. — Odwrócił się, by odejść.
— Sparks! — Poszła za nim ku światłu, mocując się z zapięciem naszyjnika. — Spójrz na mnie! — Złapała opadający klejnot.
— Spójrz na mnie.
Odwrócił się opornie; Moon podniosła dłoń do szyi, odciągnęła wysoki kołnierz. Wrócił do niej, mrużąc oczy — zobaczyła, jak w jednej chwili odpływa krew z jego czerwonej twarzy.
— Nie! Bogowie, nie… ona nie żyje. Nie żyjesz. Zabiłem cię. — Wskazał na dziewczynę, oskarżając siebie.
— Nie, Sparks, żyję. — Złapała jego dłoń w dwie własne, przyciągnęła pomimo oporów, położyła na swej ręce. — Żyję! Dotknij mnie, uwierz… Nigdy mnie nie skrzywdziłeś. — A jeśli nawet, to teraz tego nie pamiętam.
Przestał walczyć z jej uchwytem; powoli otoczył dłonią jej rękę, przesunął nią po rękawie aż do nadgarstka. Opuścił głowę.
— Och, na tysiące bogów… czemu tu przyszłaś, Moon? Czemu? — zapytał gorąco, niespokojnie.
— By cię odnaleźć. Bo mnie potrzebujesz. Bo ja potrzebuję ciebie… bo cię kocham. Och, kocham cię… — Otoczyła go ramionami, złożyła głowę na jego piersi.
— Nie dotykaj mnie! — Odepchnął ją brutalnie. — Nie dotykaj mnie.
Moon zachwiała się, pokręciła głową.
— Sparks, ja… — Potarła twarz, przypomniała sobie mętnie ból policzka skaleczonego przez niego. — Bo jestem sybillą? To nie ma znaczenia! Sparks, byłam poza planetą; dowiedziałam się prawdy o sybillach. Nie zarażę cię. Nie musisz się bać mnie dotykać. Możemy być z sobą, tak jak zawsze byliśmy.
Patrzył na nią.
— Jak zawsze byliśmy? — powtórzył bezbarwnym, wątpiącym tonem. — Jak dwóch prostych Letniaków śmierdzących rybami i suszącymi się na słońcu sieciami? — Kiwnęła słabo głową, poczuła, że kark odmawia kłamliwego ruchu. — Nie muszę się też bać, że mnie zarazisz. — Szczere zaprzeczenie. — A może mam zarazić ciebie? — Walnął się w pierś otwartą dłonią, zmuszając ją do ujrzenia go takim, jakim był; w koszuli z satynowych strzępów barwy i kształtu płomieni, ukazującej jęzory ciała pomiędzy jęzorami materiału; ze zwisającymi z szyi i nadgarstków niby okowy złotymi łańcuchami nabijanymi grubo klejnotami; w obcisłych spodniach nie zostawiających nic wyobraźni.
— Jesteś… jeszcze piękniejszy niż we wspomnieniach. — Powiedziała prawdę, przestraszyła się odczutej nagle fali pożądania.
Podniósł ręce, zasłaniając oczy.
— Czy nie wiesz? Do cholery, czemu tego nie rozumiesz? To nie mnie widziałaś na plaży zabijającego mery? Jestem Starbuckiem — czy nie wiesz, co to znaczy, czym mnie czyni?
— Wiem — szepnęła łamiącym się głosem. Mordercą… kłamcą… obcym. — Wiem, co to znaczy, Sparksie, lecz nic to mnie nie obchodzi. — Zmusiła się do powiedzenia tego, bo za tę chwilę zapłaciła zbyt wysoką cenę, by otrzymać w zamian popioły i zgliszcza. — Czy tego nie widzisz? Nic mnie nie obchodzi, co widziałeś, zrobiłeś, kim byłeś — odkąd cię odnalazłam, jest to dla mnie niczym. — Nie ma czasu, śmierci ani przeszłości; póki nie pozwolę, by wkroczyły między nas.
— Nic nie obchodzi? Nie dbasz nawet o to, że od pięciu lat jestem kochankiem innej? Ani o to, ile zarżnąłem świętych merów Pani, bym mógł zachować dla niej wieczną młodość? Nic cię nie obejdzie, jeśli dowiesz się, dokąd wyszedłem dziś z łupem z ostatnich Łowów i co dzięki niemu za kilka godzin stanie się z twoim i moim śmierdzącym rybami ludem? — Złapał ją za nadgarstek, wykręcając ramię. — Nadal nie jest dla ciebie ważne, że jestem Starbuckiem?
Wzdrygnęła się z wstrętu i gniewu, niezdolna odpowiedzieć mu czy nawet walczyć, gdy zaczął ją wlec korytarzem.
Doszedł do drzwi, uderzył dłonią w zamek i otworzył je kopnięciem, wciągnął Moon do pokoju. Jaskrawe światła uraziły jej oczy, gdy Sparks zatrzasnął drzwi i zablokował zamek odciskami palców. Zobaczyła wpatrujące się w nią z każdej ściany własne oblicze. Popatrzyła w sufit i spostrzegła siebie patrzącą w dół; szybko opuściła wzrok i zatoczyła się w oczekujące ramiona Starbucka. Uśmiechał się do niej, lecz uśmiechem, jakiego nigdy u niego nie widziała, mrożącym krew w żyłach.
— Sparks… co to za miejsce?
— A jak myślisz, kuzyneczko? — Obracał ją w rękach, aż ujrzała zajmujące środek pokoju szerokie łóżko. Wzmocnił uchwyt, gdy zaczęła się wywijać, złapał ją za pierś. — Dla ciebie minęło mnóstwo czasu, prawda, słodziutka? Poznałem to po twych oczach, gdy patrzyłaś tam na mnie. Po to więc przebyłaś taką długą drogę, by zostać kochanką Starbucka? Cóż, jeśli sobie życzysz, cukiereczku… — Szarpnął koszulę, zobaczyła na jego żebrach przypominające robaki białe szramy. — Mogę cię obsłużyć.
— Och, nie, Pani… — Złapała go za bok, zasłaniając blizny.
— Nie? W takim razie zrobimy to szybko i prosto, tak jak przywykły letniackie dziewczyny. — Zaciągnął ją do łóżka i rzucił na nie, przyciskając swym ciałem. Zaciskała kurczowo usta, broniąc się przed brutalnymi pocałunkami, zdusiła krzyk, gdy tak mocno ścisnął jej pierś, że aż zabolało. — To nie potrwa długo. — Zaczął się szarpać ze spodniami, nie spuszczając ani na chwilę oczu z jej twarzy.
— Sparksie, nie rób tego! — Wyrwała rękę i uderzyła go w twarz z rozpaczliwą łagodnością. — Ani ty tego nie chcesz, ani ja…
— To dlaczego, do cholery, nie walczysz? — Potrząsnął nią wściekle. — Zakaź mnie, sybillo! Udowodnij, że jesteś kimś, kim nigdy nie będę. Kopnij mnie, ugryź, skalecz — spraw, bym oszalał.
— Nie chcę cię skrzywdzić. — Patrząc na własną twarz na suficie, na jego ogniste włosy i ciało na swoim, widziała jedynie mięknącą, tracącą rozum twarz Taryda Roh, podobnie zachowującego się Sparksa… to zbyt łatwe, zbyt łatwe! Odetchnęła z trudem. — Mogę! Uwierz mi, mogę to zrobić! Mogę cię wpędzić w szaleństwo. Ale nie chcę cię skrzywdzić. — Zamknęła oczy, odwróciła twarz, czuła, jak napór jego oddychającego ciała wypiera powietrze z jej płuc. — Dość przeze mnie doznałeś krzywd od niej.