Oczy miał jak mur.
— Sybillo, nie marnuj na mnie litości, bo nic nią nie uzyskasz. — Złapał ją za brodę, odwrócił twarzą do siebie. — Jesteś ze Starbuckiem — chciałaś go, a na całym świecie nie ma nic podlejszego. — Ale tym razem jego oczy uległy pod jej oczyma, zrozumiała nagle, że jeśli nawet chciał to jej zrobić, odmawiało mu ciało.
— Chciałam Sparksa! I znalazłam. Nie masz na sobie korony z cierni, czarnego kaptura ani krwi na rękach. Nie jesteś Starbuckiem. Nie musisz więcej nosić jego stroju.
— Nie jestem Sparksem! A ty nie jesteś Moon… — Pokręcił głową, poczuła drżenie, które przeszło ich ciała. — Jesteśmy duchami, echami, zagubionymi duszami popadłymi w czyściec, przeklętymi w piekle. — Puścił jej twarz.
— Sparks… kocham cię. Kocham. Zawsze kochałam. — Mruczała bez tchu, jakby szeptała zaklęcia mające uspokoić morze. — Wiem, co robiłeś, mimo to jestem tutaj. Bo cię znam. Wiem, że musiało tak się stać. Nie wróciłabym, gdybym nie wierzyła, iż możemy przezwyciężyć czas i zło między nami. Jeśli w to wątpisz, odeślij mnie… Wpierw jednak spójrz na siebie, spójrz w lustro! Jesteś tu tylko ty, obok mnie nie ma nikogo innego. To jawa, a nie koszmar.
Powoli zsunął się z niej, popatrzył w twarz.
— Co… co ci się stało w policzek? Czy to ja ci zrobiłem?
Uniosła dłoń do żółtej szramy po ranie, kiwnęła głową.
Wstał z łóżka z twarzą bladą i bez wyrazu, podszedł do oczekującego cierpliwie na ścianie odbicia. Ich dłonie spotkały się na powierzchni szkła, przycisnął czoło do swego obrazu. Moon zauważyła, jak jego ciało napina się niby ściskana sprężyna.
— Sparks…
Zwarł dłonie w pięści i uderzył w zwierciadło, powalił swe odbicie z hukiem pękającego lodu. Cofnął się, odwrócił… ujrzała, jak z dłoni niby kręta błyskawica spływa mu krew.
Wstała i podeszła do Sparksa, złapała jego dłoń, zasklepiając ranę.
— Nie, przestań! Zostaw, niech krwawi! — krzyknął żywo, niemal radośnie. Spojrzała na niego zbolała, lecz pokręcił głową. — Nie widzisz? Jestem żywy! Żyję, Moon… — Zaniósł się czymś przypominającym śmiech, choć nim nie będącym. Ujrzała, jak jego oczy, zalewane wypływającymi spod mrugających powiek łzami, nabierają barwy szmaragdu. Podniósł mokre dłonie do mokrej twarzy. — Moon. Moja Moon. — Znów ją objął, lecz tym razem nie było w tym nic bolesnego poza cierpieniem odrodzenia i wyzwolenia. — Żywy. Znowu żywy…
Poczuła w sobie rozpalającą się falę żaru. Rozpięła płaszcz, pozwalając mu opaść, i jeszcze mocniej przycisnęła się do Sparksa. Trafiła palcami na rozcięcie w jego koszuli, dotknęła ciepłego, gładkiego ciała, poruszających się pod jej dotykiem mięśni. Jego ręce przesunęły się w dół po jej boku, wzniosły znowu, śledząc krągłości pleców. Przesunął się z nią do łóżka, pociągnął obok siebie na chłodne prześcieradło, tym razem z nieskończoną łagodnością.
— Nie, daj mi… pozwól mi tylko… — Całował ją miękko, zsunął jej suknię z ramion i ciała, aż opadła na podłogę. Na wpół świadomie zdjął swoje ubranie, Moon starała się nie widzieć blizn na jego ciele.
Leżeli razem i gdy spojrzała w górę, dostrzegła jedynie tę chwilę, spełnienie pragnień jej serca. Zaczęli się nawzajem dotykać, niemal wstydliwie odkrywali na powrót tajemne radości dzielone w Lecie. Czas zaczął się zwijać w stronę nieskończoności, jej ciało stało się źródłem wszechświata, gdy każdą cząstką swego budził w niej błogość. Z wprawą, jakiej nie miał przedtem, doprowadził ją na próg ekstazy, przytrzymał tam bujającą w powietrzu… pozwolił jej opaść w cudowne płomienie, skąd wzbiła się jak feniks… raz po raz. Wyrzucona poza wszystko, czego się spodziewała, zagubiona w czasie, odpowiadała mu jak tylko mogła najlepiej, mruczała zadyszane słowa miłości, którymi nie była w stanie wypowiedzieć całej radości, wypełniała swe instynktowne reakcje namiętną energią spętanej, czekającej tak długo na wyzwolenie tęsknoty. Wreszcie runęli razem w ogień, pochłonięci nim leżeli miękko jak popiół w swych ramionach. Dopełniwszy swej miłości, dopełniwszy siebie nawzajem, zasnęli.
42
— Moon… Moon, obudź się.
Moon westchnęła, śniąc na ciepłych węglach.
— Jeszcze nie. — Zaciskała powieki, obawiała się trochę je rozchylić.
— Tak. Musisz. — Głos Sparksa ponaglał ją łagodnie, lecz uparcie. — Nie możemy dłużej tu zostać. Zaraz zacznie się przyjęcie. Musimy opuścić pałac, nim przyjdzie po mnie Arienrhod… — Lęk ściskał mu gardło.
— Wiem — przytaknęła, nagle, boleśnie przypomniała sobie, że policja szuka i jego. Dotknęła ramienia kochanka. — Znajdziemy jakieś miejsce, w którym przeczekamy Zmianę.
— Zmiana! — Zesztywniał pod jej dłonią. — Och, bogowie… och, moja Pani! — Usiadł z zaciśniętymi pięściami.
— O co chodzi? — Moon usiadła obok, nagle przebudzona i przestraszona.
Spojrzał na nią blady z przerażenia.
— Nie będzie żadnej Zmiany, jeśli Arienrhod zrobi, co zaplanowała. Zamierza wywołać epidemię, która zabije większość Letniaków w mieście.
Moon pokręciła głową.
— Jak? Dlaczego?
— Wynajęła pozaziemca zwanego Źródłem, który to zrobi. Załatwia większość jej brudnej roboty; udało mu się nawet zatruć poprzedniego komendanta policji. Zapłaciłem mu wczoraj wodą życia. — Przygryzł wargi. — Pragnie pozostać Królową i zachować Zimę na zawsze.
Moon zamknęła oczy, skupiając się tak bardzo na ogromie zgrozy, że nie dostrzegła w tym jego ręki.
— Musimy temu zapobiec!
— Wiem. — Odrzucił kołdrę. — Moon, idź do Sinych. Opowiedz im o wszystkim. Nie dopuszczą do zarazy, jeśli nie jest jeszcze za późno. — Miął pościel w dłoniach. — Na oczy Matki! Jak mogłem…?
Moon poczuła lęk dławiący jej gardło, gdy uświadomiła sobie, dlaczego nie może iść na policję.
— Sparks, byłam na innej planecie. Oni o tym wiedzą.
Spojrzał na nią ostro.
— Deportują cię.
Kiwnęła głową, wstrząsając włosami.
— Ale muszą się dowiedzieć.
— To pójdźmy razem. Może… pozwolą nam zostać razem. — Opuścił obejmujące jej plecy dłonie.
Dostała gęsiej skórki. Wstała i wyszła;z łóżka, wiedząc, że jeśli się zawaha, nie zdoła już oderwać się od Sparksa. Zaskoczył ją obraz ciała jej i kochanka, odbijający się w nieskończoność od wykładanych lustrami ścian, jakby na cały m świecie nie było niczego poza nimi… Przypomniała sobie nagle, że przed pałacem czeka BZ, zamknęła znowu oczy, nie chcąc patrzeć na ich odbicia.
Ubrali się w milczeniu i wyszli ze zwierciadlanej komnaty; obejrzała się po raz ostatni na zamykające się drzwi, w których mignęły lustra. Szybko i cicho szli pustymi korytarzami, przekonali się, że leżąca pod nimi sala przyjęć jest równie milcząca i mroczna co oni. Moon zobaczyła, jak twarz Sparksa napina się i krzywi potajemnie.
— Sparks, pamiętaj, że jesteśmy tu u siebie! — Naciągnęła kaptur, zasłaniając częściowo rozwichrzoną fryzurę, i zaczęła iść jak królowa.