— Jest czymś więcej niż bliźniak, czymś bliższym. To jajo, zespół genów, wzięty z mego ciała i pobudzony do rozwinięcia się w identyczny ze mną organizm.
— Z twego ciała — szepnęła Moon, dotykając własnego, patrząc na nie z nagłym poczuciem obcości. — Nie! — Ponownie podniosła głos. — Mam matkę… babcia widziała, jak się rodziłam! Jestem Letniaczką!
— Oczywiście — powiedziała Arienrhod. — Jesteś Letniaczką… chciałam, byś dorastała wśród nich. Umieściłam cię w łonie matki podczas poprzedniego Święta. Byłaś jednym z wielu klonów, lecz tylko ty przeżyłaś w doskonałym zdrowiu. Odejdź od krawędzi… — Podeszła, wzięła Moon za ramię i odciągnęła ją od skraju Otchłani.
Moon próbowała się wyrwać, lecz jej ciało należało do Królowej … poczuła, jak ulega sztywno, stało się dla niej wytworem techniki i magii. Jesteśmy takie podobne… wszyscy to dostrzegają, wszyscy.
— Po co, po co ci było tyle… kopii Letniaków, a nie Zimaków? — Odmawiała umieścić wśród nich siebie.
— Potrzebowałam jednej. Planowałam wówczas wymienić się z tobą, nim umrę podczas Zmiany. Na siebie — lecz siebie dzięki wychowaniu znającą mentalność Letniaków, potrafiącą nimi manipulować. Chciałam sprowadzić cię tutaj, dawno temu wytłumaczyć wszystko, byś miała czas przygotować się do objęcia swego prawdziwego dziedzictwa. Potem myślałam, że jesteś dla mnie stracona… pocieszyłam się, znajdując Sparksa. Moon zesztywniała, lecz Arienrhod tego nie zauważyła. — Stwierdziłam wtedy, że nie muszę umrzeć, że mogę żyć dalej, a dzięki temu przeżyłaby Zima. Ułożyłam inny plan, który mi to zapewni, już cię nie potrzebuję. Ale nadal cię chcę, zawsze pragnęłam mieć przy sobie moje dziecko, moje, a nie nikogo innego. — Ujęła Moon palcami pod brodę i uniosła jej twarz.
Nikogo innego… Moon utkwiła wzrok w Arienrhod, bujając myślami daleko — wspomniała głos przemawiający do niej jak matka, twarz dziewczynki, odbicie w lustrze; oczy wzywające ją po nieskończonej spirali czasu… Kim jestem? Kim jestem?
— Jestem Letniaczką! A ty chcesz wybić mój lud. — Rzuciła te słowa w twarz Arienrhod.
Królowa wzdrygnęła się.
— Powiedział ci — stwierdziła z gorzką niewiarą. — Jest głupcem. Nie rozumie, że nie są ludem ani jego, ani twoim, Moon. Jelteś mną, Zimaczką do szpiku kości, tak jak Sparks jest pozaziemcem! — Wskazała na gwiazdy. — Byłaś na innych planetach, wiesz, jak Hegemonia nas wykorzystuje, widziałaś, czego nam zabraniają i co zabierają dla siebie wbrew naszej woli. Czy zaprzeczysz? — krzyknęła, żądając odpowiedzi.
Moon spojrzała w rudawe niebo.
— Nie, to prawda. Potępiam to. — Wśród niezliczonych gwiazd dostrzegła ciała niezliczonych merów. — Zmiana musi ulec zmianie.
— Rozumiesz więc, że bzdurna, przesądna nienawiść Letniaków do techniki utrzymuje nas w łańcuchach po odejściu pozaziemców. Nigdy nie wyrwiemy się spod ich władzy, jeśli nie zyskamy czasu na rozwój własnego przemysłu. Czy możemy w inny sposób zachować tę odrobinę, którą zostawią nam pozaziemcy, niż przez zniszczenie zasad Zmiany?
— Nie przez niszczenie naszego ludu! — Mego ludu, to mój lud! Przesłaniała zwierciadlane odbicie Arienrhod obrazami swej rodziny, dzieciństwa, swej wyspowej ojczyzny.
— No to jak? — głos Królowej stracił cierpliwość. — Jak inaczej zdołasz ich przekonać czy nawrócić? — Całą swą postawą wskazywała jednak, że słucha uważnie, że naprawdę czeka na inne wyjście.
— Jestem sybillą. — Serce jej skoczyło, gdy wyznawała to Królowej Zimy, wiedziała jednak, że Arienrhod musi wiedzieć i o tym. — Gdy powiem im prawdę o sobie, gdy ją udowodnię, wtedy mnie wysłuchają.
Władczyni skrzywiła się z rozczarowania.
— Myślałam, że ujrzawszy inne planety, straciłaś serce do tego religijnego przesądu. Nie ma żadnej Matki Morza wypełniającej ci usta świętym bełkotem; istnieje tak samo, jak dziesięć tysięcy innych bóstw Hegemonii, nadających się jedynie na przekleństwa dla pozaziemców. — Z Otchłani wyrwał się pachnący wodorostami podmuch wiatru; Moon bezwiednie zadygotała pod płaszczem. Otulona w mgliste warstwy odzieży, Arienrhod roześmiała się z jej lęków.
— Sybille nie są… — Moon umilkła znowu. Nie zna prawdy. Nie może znać… Nagle uświadomiła sobie, że posiada tajną broń i że o mało co jej nie ujawniła. Poczuła, jak odzyskuje potrzaskaną nadzieję, starała się nie zdradzić tego miną, bała się, iż Arienrhod zdoła jakoś odczytać każdą jej tajemnicę.
Królowa wpadła jednak w tryby maszynerii swych myśli.
— Wiem, czemu chciałaś zostać sybillą… bo nie mogłaś zostać królową. Teraz jednak możesz… — Oczy płonęły jej gorączkowo. — Zapomnij o Lecie! Możemy mieć razem cały świat, trwający wiecznie świat Zimy. Wyrzuć swą koniczynkę i załóż koronę. Przetnij sznurki wiążące cię z tymi ograniczonymi bigotami, zacznij swobodnie myśleć i marzyć. — Rzuciła w przepaść niewidzialną oznakę. Moon poczuła na plecach ostrze wiatru. — Nigdy nie uznają cię za jedną ze swoich ani ci teraz nie zaufają. I tak za późno na ich ocalenie. Koła zostały puszczone w ruch. Nie zdołasz odwrócić ich losu ani go zmienić… Pogódź się z tym. Władaj ze mną, a potem po mnie. Razem wprowadzimy w życie marzenia o nowym świecie. Możemy zrobić to wspólnie, podzielić się wszystkim… — Wyciągnęła ręce, promieniowała pasją. Moon uniosła swoje dłonie, zaczarowana bliskością, niezaprzeczalną rzeczywistością siebie samej, swej pierwotnej siebie… obrazem swej stwórczyni…
— Arienrhod — powiedziała Arienrhod.
Moon cofnęła się, cierpiąc z rozpaczy. Zrozumiała, że Królowa wcale jej nie widzi, że nie pojmuje, dlaczego słowa mające omamić i skusić jej drugie ja walą w nie jak kamienie. Egoizm Arienrhod dostrzegał tylko te rzeczy, które chciała zobaczyć… tylko Arienrhod. I mylisz się. W głębi Moon poruszyła się silniejsza od ulgi, potężna, niewzruszona pewność, jakby nie wiedząc o tym, przechodziła jakąś próbę i udowodniła w niej swą wartość.
— A co ze Sparksem? — usłyszała własne pytanie, kruche jak lód wobec spodziewań Arienrhod. — Czy i nim będziemy się dzieliły?
Coś zadrgało w łagodnej twarzy władczyni, ale przytaknęła.
— Czemu nie? Czy mogłabym czuć zazdrość o… siebie? Czy mogłabym odmówić sobie cokolwiek? Kocha nas obie, cóż może na to poradzić? Czemu miałby temu zaprzeczać? — Wznosiła głos, jakby musiała przekonywać samą siebie.
— Nie.
Głowa Arienrhod skręciła się z ciekawości.
— Nie? Na co nie?
— Więcej nie. — Moon wyprostowała się, poczuła uwolnioną tym słowem nieograniczoną siłę. — Nie jestem Arienrhod.
— Oczywiście, że jesteś — powiedziała uspokajająco Królowa, jakby zwracała się do upartego dziecka. — Mamy te same chromosomy, to samo ciało, tego samego mężczyznę i to samo marzenie. Wiem, że trudno ci się z tym pogodzić, skoro nigdy czegoś takiego nie podejrzewałaś… Sama tak postąpiłabym w podobnych okolicznościach. Jak jednak możesz zaprzeczać prawdzie?
Moon zadrżała, poczuła wzmacniającą jej zdecydowanie głębszą pewność.
— Bo to, co chcesz zrobić, jest złe. Złe. Niczego w ten sposób nie osiągniesz.
— Co złego w zmianie świata na lepsze, skoro ma się moc uczynienia tego? Moc zmiany, narodzin, stworzenia — nie da się tego oddzielić od śmierci i zniszczenia. To metoda natury i natura mocy… działa nieugięcie, amoralnie, obojętnie.