— Prawdziwą mocą — Moon uniosła dłoń do znaku na gardle — jest opanowanie. Świadomość, że możesz zrobić wszystko… lecz przy tym nie uważasz, iż sama ta możliwość wystarcza, by to czynić. Zmarły tysiące merów, byś mogła zachować swą potęgę w czasach obecności tu pozaziemców; teraz mają zginąć tysiące ludzi, byś przetrwała ich odejście. Nie jestem warta życia tysiąca, stu, dziesięciu, dwojga — ty też nie. — Pokręciła głową na widok tej twarzy przed sobą, na widok siebie. — Gdybym uwierzyła, że będąc tym, kim jestem, zniszczę Sparksa i ludzi, którzy dali mi wszystko, wtedy żałowałabym, że w ogóle się urodziłam! Ale w to nie wierzę, nie czuję tego — powiedziała żarliwie. — Nie jestem ani tobą, ani tym, co we mnie widzisz, czy chcesz, bym była. Nie pragnę twojej potęgi… mam własną. — Znowu dotknęła gardła.
Arienrhod skrzywiła się, Moon poczuła, że gniew Królowej spada na nią jak mokry śnieg.
— A więc wszystkie są niedoskonałe, zawiodły… nawet ty. Zawsze wierzyłam, że mogę dać ci wszystko, czego nie masz… ale nie; nic ci tego nie da. Jesteś mięczakiem bez charakteru. — Szarpnęła głową. — Dzięki bogom, nie muszę polegać na tobie, by osiągnąć me cele.
Moon spojrzała na swe dłonie, na białe pięści.
— A więc jednak naprawdę nie mamy sobie nic do powiedzenia… Powiedziałaś, że mogę odejść. — Odwróciła się od widoku twarzy Arienrhod, z bijącym szaleńczo sercem podeszła krok w stronę mostu.
— Moon, zaczekaj! — Arienrhod ponownie ją złapała, cofnęła i odwróciła. — Naprawdę możesz zostawić mnie tak szybko, tak łatwo? Czy nie ma żadnego sposobu, byśmy mogły wymienić się czymś więcej niż tylko upartą dumą? Spośród wszystkich ludzi ty, tylko ty jesteś w stanie pojąć rzeczy, których wszyscy inni nawet nie dostrzegają… rzeczy, których nie mogłam nigdy nikomu przekazać. — Złagodniał jej głos i dotyk. — Daj mi czas, a może nauczę się docierać do tego, co tkwi w tobie poza zasięgiem wszystkich.
Moon zachwiała się; dziecko bez ojca i matki usłyszało własny głos płaczący z trwającej całe życie samotności; ciągnęło ją do rzucenia się w objęcia własnej siły, zdwojenia jej, stopienia się dziecka z rodzicem. Ale oczyma duszy ujrzała Sparksa, okaleczonego na ciele i umyśle, to, co przysiągł jej swym końcowym milczeniem.
— Nie. Nie możemy. — Opuściła wzrok. — Nie mamy na to czasu.
Arienrhod zaczerwieniła się; łagodność opadła z jej twarzy, ukazując Moon nie przebaczające żelazo. Uniosła dłoń, jakby chciała uderzyć dziewczynę w twarz, lecz tylko złapała się za kołnierz z koralików, szarpnęła go, rwąc nić.
— Myślisz, że zdołasz mnie zatrzymać. Odejdź, jeśli możesz. Moi dostojnicy wiedzą, że jesteś Letniacką sybillą. — Wskazała na Zimaków stojących cierpliwie za drugim końcem mostu. — Wiedzą także, że przyszłaś tu przebrana za mnie, by popełnić jakąś zdradę. Jeśli zdołasz ich przekonać, że to nieprawda, będziesz zasługiwała na swobodne odejście — i na bycie cząstką mnie. — Odwróciła się nagle, odeszła samotnie w stronę pałacowych korytarzy.
Oczekujący dostojnicy wyszli jej naprzeciw, chyląc głowy, gdy ich mijała, i otoczyli Moon stojącą u skraju mostu. Dziewczyna patrzyła za oddalającą się, nie odwracającą głowy Arienrhod, póki nie straciła jej z oczu poza grubiejącą ścianą mściwych twarzy.
43
— Witam, pani komendant. Mam nadzieję, że dobrze się pani bawiła na przyjęciu u Królowej. — Główny inspektor Mantagnes przerwał rozmowę z pełniącym służbę sierżantem, licząc na coś wprost przeciwnego, niż mówił, gdy tylko Jerusha weszła z rojnych ulic do pustej, cichej komendy. Dosłownie wszyscy byli na mieście, chroniąc Premiera lub nadzorując świętujących. Obaj mężczyźni zasalutowali niedbale; odpowiedziała im podobnym gestem. Mantagnes przyglądał się zawistnie jej mundurowi. Wiedziała, że spędził wieczór na ponurych rozmyślaniach, ponieważ nie był tam zamiast niej, nie chlubił się przed innymi Kharemoughi należną mu pozycją.
— Nie bawi mnie marnowanie czasu, gdy czeka nas jeszcze tyle roboty. — Patrząc na nich ostro, zerwała szkarłatną pelerynę i rozpięła kołnierz. — Inspektorze, zwalniam was z obowiązku zastępowania komendanta.
— Tak jest. — Zasalutował ponownie, przypominając jej oczyma, że niedługo przestaną się tak do niej zwracać. Tak, sukinsynie, przyjdzie wreszcie pora na ciebie. Przeklęty, niekorzystny raport głównego sędziego wraz z podgryzaniem ambitnego Mantagnesa sprawi, iż lista jej osiągnięć będzie czarna i pusta. Zakończy tu swą karierę, jej dowództwo i stopień zostaną zmiecione pod dywan urzędowych zarzutów. Nigdy już nie uzyska szansy ich odzyskania, przeniosą ją na jakiś zapomniany przez bogów posterunek w mrocznej, nic nie znaczącej dziurze (pomyślała ze smutkiem, że są gorsze miejsca niż Krwawnik). Będzie tam gnić do końca życia.
Bogowie, mam już dość wyniosłości Kharemoughi! Mnąc pelerynę w dłoniach, szła do swego biura. Gdybym mogła nie widzieć więcej przeklętej, butnej twarzy Technokraty… Zwolniła, gdy nagle ujrzała w myślach rysy BZ Gundhalinu. Nie widzieć więcej. Dałaby wszystko, byleby ujrzeć tę twarz, właśnie tu i właśnie teraz. Nie przybył jednak ze swym więźniem. Powinna była to przewidzieć, skąd jednak, u diabła, mogła wiedzieć, że akurat Gundhalinu ucieknie z dziewczyną? Było to oczywiste! Napisała w raporcie, że był chory, nieodpowiedzialny za swe postępowanie, i bogowie wiedzą, iż więcej w tym racji, niż chciałaby przyznać.
A wieczorem widziała Sparksa Dawntreadera, otwarcie pyszniącego się na przyjęciu własną nietykalnością, zapijającego się do nieprzytomności. A Arienrhod, jak zawsze nieskazitelnie piękna, nie dbająca o zbliżające się przeznaczenie, przesuwała się pomiędzy swymi podwładnymi i rzekomymi panami — nie dbająca zupełnie. Cholera! Co też knuje?
— Cholera, co to tu robi? — Zatrzymała się, spojrzała na Mantagnesa i polrobota stojącego nieruchomo jak drzewo przed drzwiami jej gabinetu. — Dlaczego nie jesteś na służbie? — zapytała, zwracając się bezpośrednio do niego. Nie otrzymała odpowiedzi i zrozumiała, że został wyłączony.
— Jest zepsuty — wyjaśnił zdenerwowany Mantagnes. — Przybył tu jakiś czas temu z mętną opowieścią o dzierżawiącej go Zimaczce pobitej przez ludzi Królowej. Przypuszczalnie jęczała nad kończącym się terminem wynajmu. Wymaga całkowitego wymazania. Nie powinno się pozwalać miejscowym nieukom na choćby częściowe użytkowanie tak złożonego sprzętu.
— Nawet “miejscowe nieuki” zdziwiłyby się, gdyby miały dostarczać na policję swe bezmózgie maszyny, gdy tylko obluzuje się im śrubka. — Przekręciła wyłącznik na piersi polrobota, bardziej ze zdenerwowania niż ciekawości, i popatrzyła na czujniki rozpalające się wewnątrz czaszki z plastyku i stali. Zerknęła na tabliczkę z nazwą. — Jednostko “Polluks”. Kto cię dzierżawi?
— Dziękuję, pani komendant…
Cofnęła się ze zdziwieniem.
— Pani komendant, proszę mnie wysłuchać. To pilne, nie mogę…
— Tak, tak, odpowiadaj tylko na pytania. — Nigdy nie przywyknie do ich głosu.
— Dzierżawi mnie Tor Starhiker Zimaczka, kobieta z Tiamat, rzekoma właścicielka Piekła Persefony. — Promieniował niecierpliwością.
— Powiedziałeś, że została zaatakowana przez strażników Królowej? To nie nasza sprawa.
— Nie, pani komendant. Przez pozaziemców. Przez jej narzeczonego…
— Sprzeczka zakochanych?
— …niejakiego Oyarzabala, pracownika kasyna i jego kompanów. Wezwała mnie na pomoc i została trafiona z ogłuszacza. Nie mogłem do niej dotrzeć, bo drzwi zostały zamknięte. Dlatego przyszedłem tu po pomoc.