— Dokończ.
Już kręciło mu się w głowie od zmiennego zapachu dymu, odcinającego go od siebie samego i wszystkich innych. Przyłożył flaszkę do ust i pociągnął niebacznie; zostało w niej jeszcze sporo. Zapiekło go w gardle i zaczął kasłać.
Tor poklepała go po kolanie.
— Wprawia w nastrój, no nie?
Uśmiechnął się.
— Jak diabli — powiedział ochryple.
Wzięła dłoń.
— Potem, potem.
Czkający Sparks odwrócił się od niej, by spojrzeć na zagrodę; od ruchu zakręciło mu się w głowie, jakby był na nagle wzburzonym morzu. Trzymana na wodzy energia tego miejsca rozbrzmiewała w nim teraz, wraz z tłumem wydał długie westchnienie, wypuszczając powściągany oddech, gdy dozorcy otworzyli klatki i uskoczyli w bok.
Już obcy z biczami zamiast palców przyciągał jego wzrok (choć nagle wszystko przestało go dziwić), lecz okazało się to tylko zapowiedzią cudów. Teraz nad krawędzią stojącego przed nim pojemnika ukazała się masa wijących się grubych macek; spływały w dół, pociągając za sobą sflaczałą torbę ciała pokrytego sinymi plamami.
— Krwiorzajka — szepnęła Tor. Sparks nie mógł dojrzeć głowy stwora, chyba że tworzyła jedno z tułowiem, bo nierówne kleszcze kłapały między mackami. Słyszał to wyraźnie w pełnej oczekiwania ciszy. Jego uwagę zwrócił nagły ruch w drugim końcu areny. — Gwiazdol — mruknęła Tor na widok płynącego w mrokach cienia. Cętkowane, wężowate zwierzę miało długość ręki. Sparks dostrzegł wąski snop światła odbity od odsłoniętego kła, gdy gwiazdol warknął z głębi gardła. Wszystkie światła skupione były teraz na polu walki, jak i wszystkie oczy. Gwiazdol okrążał krwiorzajkę, niepomny na tłum, ciągle nisko zawodząc. Krwiorzajka cicho śmignęła mackami, nie wydała głosu nawet wtedy, gdy gwiazdol rzucił się naprzód i oderwał kawałek skóry ze zwisającego tułowia. Jej macki wiły się szaleńczo, złapały i oplotły wąski łeb gwiazdola.
— Jad — syknęłaTor radośnie.
Gwiazdol zaczął krzyczeć, lecz został zagłuszony przez ryk żądnego krwi tłumu.
Sparks pochylił się, napięty jak struna, zdziwił się trochę, że zamiast protestu z jego gardła wyrwał się okrzyk łowiecki. Gwiazdol wydarł się, oszalały z bólu chwytał i rwał macki krwiorzajki i jej miękkie, oklapnięte ciało. Krwiorzajka zatoczyła się, wilgotne wici śmignęły znowu… Oszołomiony utraconą niewinnością, Sparks wytężył swe wyostrzone zmysły, by chłonąć balet śmierci.
Wieczność później, lecz mimo to za wcześnie, gwiazdol legł bezwładnie, a krwiorzajka otoczyła go pękami pokaleczonych macek i zaczęła dusić. Sparks widział białka szalonych oczu gwiazdola, nakrapiane biało i czerwono wnętrze rozdziawionego pyska; słyszał, jak jęk umilkł nagle, gdy kleszcze znalazły gardło przeciwnika. Trysnęła krew; krople spadły na płaszcz i spoconą twarz Sparksa.
Cofnął się szybko, wytarł twarz i spojrzał na pokrytą świeżą krwią rękę. Naraz odechciało mu się patrzeć na arenę, nie pociągał go widok pęczniejącego, czerwieniejącego tułowia ani krwi sączącej się z jego pęknięć, gdy krwiorzajka wysysała swą ofiarę… Nagle zabrakło mu tchu, by dołączyć do ogłuszającej wrzawy przekleństw i wiwatów. Odwrócił twarz, lecz nie było gdzie uciec oczami od promieniującego nienawiścią tłumu.
— Tor, ja…
Odwróciwszy się ujrzał, że zniknęła, jak i Polluks… i że wraz z nimi przepadła torba z jego rzeczami.
— Mówię ci, synku, nie mamy pracy dla Letniaka. Nie możesz obsługiwać maszyn, nie znasz kodów społecznych, nie masz doświadczenia. — Urzędnik spoglądał na Sparksa znad parapetu małego okienka jak na nierozgarnięte dziecko.
— Jak zdołam nabrać doświadczenia, jeśli nikt mnie nie najmie? — Sparks uniósł głos i skrzywił się, gdy wzmogło to ból w głowie.
— Dobre pytanie. — Urzędnik zabrał się do ogryzania paznokci.
— To nieuczciwe.
— Życie jest nieuczciwe, synku. Jeśli chcesz tu pracować, musisz się wyrzec swego rodu.
— Niech mnie diabli, jeśli to zrobię!
— Wracaj więc do siebie z tymi śmierdzącymi skórami ryb i nie zawracaj głowy prawdziwym ludziom! — Następny w kolejce odsunął Sparksa; miał rękawicę okutą metalem.
Sparks obrócił się, ujrzał, że dłoń w rękawicy zaciska się w pięść dwa razy większą od jego. Znów się odwrócił i wśród śmiechu wyszedł z sali na ulicę. Za murem osłonowym na drugim końcu alei zaczynał się nowy dzień. W nocy chmury burzowe zasnuły gwiazdy, lecz na ulicach miasta nigdy nie było ciemno. Nie mógł ukryć swego gniewu, poniżenia ani wymiotów, gdy wyrzucał z siebie to, co wypił, widział i zrobił. Spał jak kłoda na stercie skrzynek. Śniła mu się Moon stojąca nad nim, wiedząca wszystko, z litością w agatowych oczach… Litością! Sparks przycisnął dłoń do bolących oczu, by odegnać jej twarz.
W dole długiego zbocza ulicy, poniżej miasta, leżał port, a w nim czekająca nań, by zabrać do domu, mała łódź kupca. Żołądek ściskał mu gniew i głód. Nie minął jeszcze dzień, gdy stracił wszystko, rzeczy, ideały, szacunek dla siebie. Może teraz wrócić chyłkiem na wyspy, pożegnać się z marzeniami, aż do śmierci żyć w cieniu litości Moon. Zacisnął usta. Może też uznać, że przeszedł prawdziwą szkołę, że Krwawnik odarł go ze złudzeń, nauczył, że nic nie ma, że jest niczym… że w tym mieście nikogo nie obchodzi. Zmiana tego zależy wyłącznie od niego.
Ma puste ręce… Poruszył nimi bezradnie, pogładził zwisający mu u pasa mieszek z jedyną rzeczą zostawioną mu przez Tor i Krwawnik, jego fletem. Wyciągnął go powoli, pieszczotliwie, przytknął do ust i ruszył dalej; granie melodii z utraconych lat godziło go ze stratą wszystkiego innego.
Błąkał się bez celu, ustępując z drogi bezustannemu ruchowi, który nie zamierał nawet w nocy. Przyglądali mu się obcy, on przestał zwracać na nich uwagę. Szedł tak, aż coś brzęknęło o chodnik u jego stóp. Stanął i spojrzał w dół. Moneta. Pochylił się powoli i podniósł ją, obracając w palcach ze zdziwieniem.
— Zarobiłbyś więcej w Labiryncie. Tam ludzie mają więcej do tracenia… bardziej też cenią artystów.
Sparks rozejrzał się ze zdziwieniem i zobaczył przed sobą kobietę z ciemnymi warkoczykami i opaską na czole. Wokół nich płynął tłum; wydawało mu się, że stoją na wyspie. Kobieta była w wieku cioci Lelark, może trochę starsza, miała na sobie długą suknię z podniszczonego aksamitu i pierzasty naszyjnik. Trzymała laseczkę z główką lśniącą jak węgielek. Z uśmiechem uniosła ją do twarzy. Nie patrzyła na niego, wokół jej oczu coś obumarło, coś im brakowało, jakby tkwiły w mroku.
— Kim jesteś? — zapytała.
Ślepa.
— Sparks… Dawntreader — odpowiedział, nie wiedząc nagle, gdzie patrzeć. Wreszcie spojrzał na laseczkę.
Wydawała się na coś czekać.
— Letniak — dokończył niemal niedosłyszalnie.
— Aha. Tak myślałam. — Kiwnęła głową. — Nigdy nie słyszałam w Krwawniku czegoś równie dzikiego i tęsknego. Przyjmij mą radę, Sparksie Dawntreaderze Letniaku. Idź do górnego miasta. — Sięgnęła do zwisającej jej z ramienia wyszywanej paciorkami sakiewki i wyciągnęła garść przypominających obwarzanki monet. — Powodzenia w tym mieście.
— Dziękuję. — Z wahaniem wyciągnął dłoń i wziął pieniądze.
Kiwnęła głową i opuściła laseczkę. Już miała odejść, gdy stanęła.
— Zajdź czasem do mojego sklepu w Cytrynowej Alei. Zapytaj o twórczynię masek, każdy pokaże ci drogę.