— Uklęknij, sybillo, albo idź w otchłań! — Kobieta w usianym klejnotami turbanie potrząsnęła drągiem. Moon cofnęła się i wzięła pod boki.
— Daj mi przejść, bo… — urwała, widząc, jak się odwracają, usłyszała echa licznych kroków, zmierzających do sali korytarzem wiodącym od wejścia. Rozszerzającą się za dostojnikami przestrzeń zaczęli wypełniać ludzie — lecz tym razem ubrani w znajome samodziały i skóry klee — Letniacy. Wyglądali równie morderczo co jeszcze przed chwilą Zimacy, mieli z sobą noże i harpuny, równie okrutnie patrzyli na stojącą na mostku postać.
— Jest tam! To Królowa!
Moon dostrzegła twarz odcinającą się od innych, człowieka przeciskającego się między nimi z rozpaczliwą determinacją.
— BZ! — przekrzyczała wrzawę wywołaną spotkaniem się tłumów, odnalazła i przytrzymała jego szukający wzrok.
Gundhalinu odsunął ostatniego Letniaka, oderwał się od tłumu i wyjął broń, pokazując ją wszystkim.
— Rzuć to! — Szarpnął za kolczastą obrożę trzymaną przez kobietę o wąskich wargach i wyrwał ją z jej zaskoczonych dłoni. Cisnął nią poza krawędź otchłani. — Dość już tego, Zimacy. Cofnąć się! Rozejść!
— Jakim prawem wtrącasz się do nas, cudzoziemcze? To sprawy Zimaków. Nasze prawa…
— Cholerna racja — mruknął BZ. Spojrzał na Moon i na wywalczony dla niej w ludzkim murze korytarz. — Ta kobieta jest aresztowana; należy do mnie. — Moon dostrzegła puszczone przez niego oko i uśmiechnęła się bezwiednie.
— To Królowa, inspektorze Gundhalinu! — powiedział z gniewem jeden z Letniaków. — Należy do nas. Nigdzie nie pójdzie, nim nie nastanie Zmiana. — Mówił groźnie jak mróz.
— To nie Arienrhod. Jest Letniaczką, sybillą! Spójrzcie na jej gardło! — BZ machnął ręką. — Jeśli chcecie Arienrhod, musicie przejść… — W ślad za własnym gestem spojrzał po raz pierwszy na bezwietrzną salę, zaparło mu dech. — Co…?
— Co za sprawę macie do naszej Królowej, hodowcy ryb? — Kobieta w turbanie, która wraz z kołnierzem sybilli straciła pewność siebie, próbowała ją teraz odzyskać. — Dopóki ten pałac należy do Zimy, nie jesteście w nim mile widziani.
— Wasza Królowa ma sprawę do nas! — krzyknął Letniak. — Próbowała zabić nas wszystkich i przyszliśmy tu, by przypilnować, że się od tego nie wywinie. I że po raz trzeci pójdzie do Pani.
Moon stała bez ruchu, przepełniona bolesną, niestosowną radością, zrodzoną słuchaniem głosu mówiącego gardłowo jak Letniacy.
— Jestem Moon Dawntreader Letniaczką… — zawołała zdartym głosem. — Królowa jest w środku. Przejdźcie przez most! Będziecie bezpieczni, dopóki z niego nie zejdę. — Przywołała ich gestem, dostrzegła zdumiony wzrok BZ.
Tłum ruszył, ośmielony widokiem koniczynki, zaufał słowom Moon. Ona sama zawahała się, gdy pierwszy Letniak wszedł na kładkę, lecz powietrze tkwiło nieruchomo, a przechodzący obok niej uśmiechnął się krótko i skinął głową. Za nim nerwowym krokiem ruszyli pozostali, popędzani chęcią spełnienia swych zamierzeń. Moon zaczekała, aż ostatni Letniak znalazł się bezpiecznie w drugim końcu sali, dopiero wtedy zeszła sama na posadzkę. Zimacy cofnęli się, patrząc ponuro na nią i na Gundhalinu. Gdy doszła do niego, odwróciła się, słysząc dobiegające z boku drżące westchnienie. Zobaczyła rozwierające się jak żagle mury przeciwsztormowe, poczuła wzbijający się ponownie chłodny wiatr, budzące się do życia zasłony. Otchłań jęknęła i zadygotała od oparów morza.
— Bogowie! Ojcze wszystkich mych przodków — szepnął BZ. — Powstrzymałaś wiatr. Jak… jak to zrobiłaś? — Trzymał się trochę z dala.
— Nie mogę ci powiedzieć. — Pokręciła głową, obejmując się rękoma. Oto czym jest Krwawnik. Nie mogę nikomu o tym powiedzieć; nigdy. — Sama nie wiem. — Nikt nie może się dowiedzieć. W myślach opuszczała się Otchłanią, do morza i jeszcze niżej, do bezczasowego, skalnego jądra planety, gdzie w tajemnej wszechwiedzy znajdował się ostateczny zbiornik ludzkiej mądrości. — BZ, zabierz mnie stąd — szepnęła w oszołomieniu.
— To nie jest miejsce dla sybilli; Zimacy mają rację. Jest zbyt niebezpieczne. — Czuła na sobie wrogie, nic nie rozumiejące spojrzenia dostojników.
BZ wyprowadził ją z Sali Wiatrów zgodnie z regulaminem, ruszyli korytarzem ozdobionym scenami z panowania Zimy. Nikt za nimi nie szedł. Mimo to BZ ciągle utrzymywał między nimi pewną odległość. Porządkując myśli, wśród oszałamiających wspomnień z ostatnich kilku godzin trafiła na straszliwą tajemnicę, najważniejszą dla niej, nim nie weszła na most.
— Co tu robią ci Letniacy? Czy powiedzieli ci, co Arienrhod… — o mało co mnie nie zabiła; nagle zakręciło się jej w głowie — co zrobiła?
Pokręcił głową, skupiając się na własnych krokach.
— Nic o tym nie wiem; zbyt się śpieszyli. Chyba sami nie wiedzą. Tłumowi wystarczy byle plotka.
— To nie plotka, lecz prawda. I nie powstrzymają zagłady, więżąc Królową. Wynajęła pozaziemców, by wywołać zarazę. — rzuciła mu niedbale.
— Co? — Stanął i zatrzymał ją. — Skąd wiesz…? — przerwał, gdy domyślił się możliwych odpowiedzi.
— Od Sparksa.
— Sparksa. — Znowu spuścił wzrok i przytaknął swoim myślom. — A więc go znalazłaś. A czy ty i on, ciągle…
— Tak. — Zasłoniła się rękoma.
— Rozumiem. Dobrze. — Oparł się o ścianę, długo odwracał twarz, mając za usprawiedliwienie atak kaszlu. Zrozumiała, że to wcale nie widok tego, co zobaczył w Sali Wiatrów, powstrzymuje go od dotknięcia jej. — Nie wyszedł z tobą.
— Kró… Arienrhod nas złapała. Zabrała go ze sobą. — Patrzyła w głąb korytarza, czuła się rozrywana w środku. Poganiała ją jednak ostroga obcej wiedzy. Zostaw go, zostaw go. Zostaw teraz… — Teraz, gdy Letniacy przyszli pilnować Królowej, nic mu się nie stanie. Nie znają go. — Mówiła to bardziej do siebie, niż do BZ, wierząc, że strzegąca ją moc osłoni i Sparksa. — Muszę powstrzymać zarazę. Wiem, kto za nią stoi; Sparks powiedział mi wszystko. Muszę kogoś zawiadomić, policję… — Pogładziła w roztargnieniu wzburzone włosy.
— Nie oddał cię więc łowcom sybilli? — spytał BZ, jakby nie mógł myśleć o niczym innym. Wytarł czoło rękawem, rozpiął kurtkę.
— Nie, to Arienrhod.
— Arienrhod! Myślałem, że jest… — nie dokończył, nie musiał. Poczuła bijące od niego bez słów współczucie.
Owinęła wokół palca pasmo włosów, spojrzała na nie i pociągnęła.
— Było nas dziewięć… żadna jej nie odpowiadała. Nie okazałyśmy się takie, jak planowała. Dlatego zostawiła nas, porzuciła. — Moon uniosła dłoń, żegnając się z własną zagubioną duszą. Nagle spojrzała na Gundhalinu. — Wiedziałeś. Wiedziałeś to o mnie. Dlaczego pozwoliłeś mi tu przyjść, skoro o wszystkim wiedziałeś?
— Bo wiedziałem także, iż nigdy nie przerobi cię na swój obraz. Czy myślisz, że mógłbym spędzić z tobą tyle czasu i nie dostrzec różnicy między wami? — Pokręcił głową i uśmiechnął się, mocniej biorąc ją za rękę. — Niedługo będzie cholernie żałować, że się ciebie pozbyła. Chodźmy, po drodze opowiesz mi o spisku.
Moon szła obok BZ, trzymając go mocno za rękę, lgnęła do kojącego jej bóle balsamu jego zaufania. Zmierzali do widocznego w oddali wejścia do pałacu, do końca Zimy. Powiedziała mu wszystko, co wiedziała, zmuszając swe myśli do trzymania się wąskiej ścieżki miedzy namalowanymi pustkowiami. Drzwi otworzyły się, wypuszczając ich w tętniące życiem, wciągające w wir krzątaniny miasto. U bramy zamiast królewskich strażników kłębiła się masa wojowniczych Letniaków, stojących zamiast nich na warcie. Moon przylgnęła do płaszcza BZ, nim nie zrozumiała, że równie mało wiedzą o wyglądzie Królowej, co ona przedtem. Dostrzegła, że niektórzy zauważyli jej wytatuowaną koniczynkę i patrzą na nią ze zdziwieniem.