— BZ, skąd wiedziałeś, że masz po mnie iść? Skąd wiedziałeś, że cię potrzebuję?
Znowu przesunął dłonią po twarzy, przetarł oczy.
— Nie wiedziałem. Gdy pojawili się Letniacy, zrozumiałem, że czekam już zbyt długo. Błysnąłem im znaczkiem identyfikacyjnym i obwołałem się eskortą policyjną. — Rozejrzał się na boki, gdy Letniacy pozwolili im przejść. — Muszę zgubić tę oznakę… — Nie potrafił niczym wesprzeć fałszywej lekkości tonu i szybko opadła. Zaczął znowu kaszleć, z głębi jego piersi dochodziło brzydkie rzężenie. Stanął, gdy tylko znaleźli się na ziemi niczyjej pomiędzy Letniackimi strażnikami i rojącymi się gapiami. — Posłuchaj… mnie, Moon. — Z trudem oddychał. — Muszę się ujawnić… prędzej czy później. Skoro i tak muszę wrócić, mogę zrobić to teraz. Wszystko, co mi powiedziałaś, przekażę pierwszemu napotkanemu policjantowi. Nie masz po co narażać się sama. Są tu twoi rodacy, opowiedz im o sobie i o Sparksie, nim się dowiedzą, że jest Starbuckiem. Pomogą ci tam, gdzie ja nie mogę. — Nagle odwrócił od niej wzrok i otulając się płaszczem, spojrzał na gromadzących się Letniaków. Zacisnął mocno usta, jakby w obawie, że powie coś więcej.
— BZ. — Przycisnęła dłoń do ust. — Jak mogę…
— Nie możesz. Nie próbuj. — Pokręcił głową. — Pozwól mi tylko odejść… — Zaczął się odwracać, lecz w połowie ruchu ugięty się pod nim nogi. Osunął się powoli i legł bez zmysłów na białych kamieniach.
45
Tor siedziała w kącie, opierając się o ścianę jak miękka szmaciana lalka; białe, bezkształtne światło laboratorium kłuło jej załzawione oczy. Wiedziała, że za tą ścianą jest miasto pełne ludzi obojętnych na jej szaleństwo czy zgubę — obojętnych na własną zgubę. Ale do tego czystego pokoju nie docierał żaden głos Święta, żaden śmiech, wrzask, żadna muzyka. Ściana była dźwiękoszczelna, nie przebiją się przez nią i jej krzyki, choćby miała siły je z siebie wydać. W milczeniu, na próżno, walczyła z niewidocznymi więzami paraliżu. Minie godzina, nim jej system nerwowy zdoła poruszyć choćby mały palec, a wiedziała, że jej życie nie potrwa tak długo. Och, bogowie, gdybym mogła krzyczeć! Skargi wypełniały jej głowę, aż miała wrażenie, że pękną jej oczy… i jęknęła, cienki, żałosny pisk był najpiękniejszym odgłosem, jaki kiedykolwiek wydała.
Oyarzabal zerknął na nią znad stołu, przy którym siedział w żarze świateł niełaski. Jego szeroka twarz, okolona krzaczastymi bokobrodami, zdradzała mękę niemal równą jej; szybko odwrócił wzrok. Ciągnęła się dziwnie surrealistyczna narada nad najskuteczniejszymi sposobami wywołania w mieście epidemii, jej odgłosy przypominały bzyczenie w szatańskim ulu. Jeden z obcych wyszedł porozmawiać ze Źródłem. Oyarzabalu, ty wszawy łajdaku, zrób coś, zrób coś!
Oyarzabal zaproponował skażenie wodociągów. Odrzucono ten pomysł jako nieskuteczny.
Hanood, który poszedł do Źródła pół wieczności wcześniej, wrócił do pokoju, z przesadną dokładnością zamykając za sobą drzwi.
Owadzie buczenie umilkło. Tor widziała, jak zwracają się wszystkie głowy, by wysłuchać wyroku, sama nie mogła nawet skręcić oczu.
— No? — zapytał jeden z nie znanych jej mężczyzn.
— Kazał oczywiście pozbyć się jej. — Hanood skinął głową w stronę Tor. — Wrzućcie jej ciało do morza; nikt się nie przejmie, gdy zniknie w tym wszystkim. — Machnął ręką w stronę nieosiągalnej, odgrodzonej ścianą rzeczywistości. — Powiadają “Morze nigdy nie zapomina”… ale Krwawnik tak.
Tor jęknęła, lecz tylko w duchu.
— Nie, do cholery, nie wierzę! — Oyarzabal wstał, gotów do sprzeciwu. — Miałem się z nią ożenić; miałem ją stąd zabrać. Wie o tym, nie mógł kazać się jej pozbyć!
— Kwestionujesz moje rozkazy, Oyarzabalu? — Chrypliwy, bezcielesny głos Źródła spłynął na nich z powietrza; wszyscy bezwiednie spojrzeli w górę.
Oyarzabal przygiął się pod ciężarem tych słów, ale nie zrezygnował z walki.
— Nie trzeba zabijać Persefony. Nie mogę tu siedzieć i na to pozwalać. — Oczyma niepewnie przeszukiwał ściany i narożniki sufitu. — Musi być jakieś inne wyjście.
— Czyżbyś proponował, bym pozwolił im zabić i ciebie? Wszystko to stało się przecież przez twą niedbałość. Mam to zrobić?
Oyarzabal sięgnął po broń ukrytą pod połą długiej skórzanej kamizelki. Miał jednak przeciwko sobie pięciu, a samobójstwo nigdy go nie pociągało.
— Nie, panie! Nie, ale… miała przecież zostać moją żoną. Dopilnuję, by nikomu się nie wygadała.
— Czy myślisz, że Persefona chce nadal za ciebie wyjść, skoro wie już, co tu robisz? — Głos Źródła stał się chłodniejszy. — Jest niemoralnym zwierzęciem, niemniej nienawidzi cię za to. Nigdy nie mógłbyś jej zaufać.
Och, bogowie, och, Źródło, pozwól mi mówić! Obiecam mu wszystko! Spływający po żebrach pot swędział ją do szaleństwa.
— Ja też nie mógłbym ci więcej ufać, Oyarzabalu, jeśli nie dowiedziesz mi swej lojalności. — Głos umilkł, zdawał się uśmiechać. Tor zatrzęsła się w środku. — Nie jestem jednak zupełnie nieczuły na twą troskę. Dlatego daję ci wybór: Persefona może umrzeć albo żyć. Ale tylko wtedy, gdy postarasz się, by nigdy nie mogła zeznawać przeciwko nam.
Przeczucie zachmurzyło nagłą nadzieję Oyarzabala.
— Co miałbym zrobić? — Odważył się na nią spojrzeć i znów odwrócił wzrok.
— Chciałbym, byś uniemożliwił jej mówienie komukolwiek o tym, co wie, obojętnie jak bardzo by ją przekonywali. Myślę, że wystarczy zastrzyk xetydielu.
— Do diabła! Mam ją zamienić w żywego trupa? — zaklął Oyarzabal. — Straci cały rozum!
Jeden z obecnych roześmiał się.
— No to co, będzie głupia i twoja. Od kiedy to kobietom potrzebny jest rozum?
Och, Pani, pomóż mi… pomóż mi, pomóż! Tor wróciła do wiary swych przodków, porzucając tysiące nieczułych bogów zdradzieckich pozaziemców. Wolę umrzeć. Wolę umrzeć.
— Sam widzisz, Oyarzabalu, ile kłopotów mogą sprawić kobiety, gdy zostawi się im zbyt dużo swobody, co na nas ściągnęła głupia babska ciekawość. A pomyśl, co tutejsza Królowa szykuje swojemu światu. — Głos Źródła brzmiał jak zgrzytanie pilnika po metalu. — No to wybieraj: śmierć lub wymazanie mózgu. Najpierw dla niej, potem dla siebie.
Dłonie Oyarzabala zaciskały się i otwierały, gdy rozglądał się po pokoju i pięciu pozostałych twarzach, dostrzegając oczywistą groźbę.
— Zgoda! Ale nie chcę, by ją zabito, nie chcę patrzeć na jej śmierć. Wolę, by żyła.
Tor jęknęła znowu, poczuła wypływającą z kącika ust strużkę śliny. Zadrgały palce jej nóg — Ruszam się, ruszam! — ale nic więcej.
— W takim razie zaopiekuję się panią — odezwał się jeden z grupy techników. Tor rozpoznała w nim C'sunha, biochemika specjalizującego się w narkotykach. Zobaczyła, jak wstaje i podchodzi do jednej z zamkniętych szafek, znajdujących się poza zasięgiem jej wzroku. Słyszała, jak przestawia butelki i przyrządy, póki sycząca chmura w jej głowie nie zagłuszyła wszystkich innych dźwięków.