Oyarzabal przestępował z nogi na nogę, trzymał głowę opuszczoną, jakby nie spodziewał się, iż wszystko potoczy się tak szybko i nieodwołalnie. Tor posyłała mu mordercze spojrzenia.
— Panie, czy mam dać jej zastrzyk? — Trzymający strzykawkę biochemik ukazał się ponownie oczom sparaliżowanej.
— Tak, zajmij się nią, C'sunh — odparł głos łagodnie. — Sama widzisz, Persefono, nigdy nie wygrasz. Zawsze skończy się tym samym.
Tor patrzyła na zbliżającego się C'sunha, patrzyła, póki oczu nie przesłoniła jej złota mgiełka; nie oślepiło jej napięcie w głowie. Także Oyarzabal przyglądał się C'sunhowi i jej; wbijał w nich płonący wzrok z rękoma opuszczonymi wzdłuż boków.
Przez zamknięte drzwi dobiegło ich ciężkie walenie. Chemik zatrzymał się w połowie ruchu, gdy rozległ się stłumiony krzyk:
— Otwierać! Policja! — Mężczyźni przy stole zerwali się na nogi, patrzyli ze zdumieniem na siebie i na sufit.
— Sini!
— Panie, w kasynie są Sini! Co mamy robić?
Nie otrzymali żadnej odpowiedzi, a mózg Tor przeszyło doznanie zbyt wysokie, by odebrała je jako dźwięk. Mężczyźni zasłonili uszy rękami.
— Odblokowują zamki! Zróbcie coś, na miłość bogów! Wykończ ją, C'sunh!
Chemik ruszył znowu do Tor z twarzą skręconą bólem, w dłoni miał cienką plastykową rurkę. Oyarzabal podszedł nagle i złapał go za rękę. Inni jednak skoczyli na Oyarzabala, a C'sunh pochylił się nad sparaliżowaną.
— Nie! — pisnęła Tor swe ostatnie…
Drzwi otworzyły się i zobaczyła płynny błękit; pokój wypełniło kilku policjantów w mundurach.
— Stój! — Wszędzie widać było broń, dwa lub trzy pistolety skierowane były w plecy i twarz C'sunha. Powoli wyprostował się znad swej ofiary.
— Rzuć to! — polecił mu Siny. Biochemik puścił strzykawkę, Tor wzdrygnęła się, gdy wylądowała o centymetry od jej bezbronnej nogi.
— Doktor C'sunh, na me życie! — Z bezkształnej ściany błękitnych mundurów Tor wyodrębniła komendanta policji. — Jesteś w naszych aktach, odkąd pamiętam — to wielka przyjemność spotkać się wreszcie z człowiekiem, a nie danymi. Uśmiechnęła się radośnie i zakuła go w kajdanki. Jej ludzie zrobili to samo z Oyarzabalem i pozostałymi. Komendant pochyliła się, zajrzała w twarz Tor, zauważyła upadłą strzykawkę. Uśmiechnęła się znowu. — O, Tor Starhiker. Wydaje mi się, że nie może się pani doczekać, by coś nam powiedzieć. Ja też nie mogę. Hej, Woldantuz! Chodź tutaj i daj zastrzyk tej kobiecie. Właściwy. — Mrugnęła uspokajająco, gdy podszedł do nich i ukląkł jeden z policjantów.
Tor ledwo zauważyła parzącą odtrutkę, gdy obok twarzy komendant pojawiła się inna, jeszcze bardziej zaskakująca.
Polluks! — Słowo nie wyszło jej z gardła, lecz zaczynała odzyskiwać panowanie nad swoim ciałem; czuła, jak opuszczają wpływ narkotyku.
— Tor. Wszystko z tobą dobrze?
— Co… coś… ty… powiedział? — Zabulgotała, oddychając ciężko.
— Tor. Wszystko z tobą dobrze? — powtórzył, równie bezbarwnym głosem co poprzednio. Pochylił się i wyciągnął rękę, gdy spróbowała wstać. Chwyciła ją z wdzięcznością i podciągnęła się w górę.
— Uff. — Dotknęła dłonią twarzy, oszołomiona od ulgi, i oparła się ciężko o robota. Palce zagłębiły się w miękkich kędziorach przekrzywionej peruki; poprawiła ją z roztargnieniem… przypomniała sobie ostatnie słowa, jakie usłyszała od Źródła. Zacisnęła dłoń, zerwała perukę i rzuciła na podłogę. — Od kiedy tak rozwinął ci się słownik, puszko śrubek? — Odsunęła się, patrząc w nieodgadnione oblicze Polluksa, poczuła rosnący na swoim uśmiech triumfu. — Ognie piekielne… jak podejrzewałam. Ty stary oszuście! Do diabła, czemu przedtem do mnie nie mówiłeś?
— To taki mały żarcik, Tor.
— Aha. Po maszynie można się spodziewać podobnego poczucia humoru. Od kiedy potrafisz tak mówić?
— Odkąd zostałem zaprogramowany w akademii policyjnej na Kharemough.
— Gdzie?
— Wymaż to, Polluksie. — Z drugiej strony zjawiła się skrzywiona komendant. — Naprawdę trzeba nad tobą popracować… Starhiker, możecie podziękować Polluksowi, że zdążyliśmy w porę. A ja za coś znacznie poważniejszego — jeśli potwierdzicie, że podejrzenia, z którymi tu przyszłam, są słuszne. — Wskazała kciukiem na laboratorium i pojmanych.
— Dzięki, Polluks. — Tor łagodnie pogładziła go po piersi. — Chcieli wywołać zarazę — poczuła, jak znowu zawodzą ją nogi — i wymordować w ten sposób wszystkich Letniaków. PalaThion kiwnęła głową, jakby to właśnie spodziewała się usłyszeć.
— Kto ich do tego wynajął?
Tor spuściła oczy.
— Królowa Śniegu?
Zaskoczona, przytaknęła, czuła niewytłumaczalny wstyd, potwierdzając to pozaziemcom.
— Tak mówili.
— Tak jak myślałam. — PalaThion uśmiechnęła się, z zimną krwią, nie patrząc już na Tor. — Wreszcie ją dorwałam! Chyba że… — Pokręciła głową, spojrzała na innego Sinego wchodzącego do pokoju, tym razem był to inspektor. — Mantagnes? — spytała z nadzieją.
Ale inspektor ponuro pokręcił głową.
— Uciekł nam, pani komendant.
— Jaakola? Jak, u diabła, mu się udało…
— Nie wiem! — odpowiedział z równym gniewem. — Gdy włamaliśmy się do jego biura, nie było w nim nikogo. Zaglądaliśmy wszędzie — mucha by się tam nie ukryła! Ciągle szukają… musiał mieć jakąś kryjówkę, na którą jeszcze nie trafiliśmy.
— Nie wydostanie się z planety. — PalaThion szarpnęła za oznakę imperium na sprzączce pasa. — Dostaniemy go.
— Nie założyłbym się o to. — Mantagnes z niechęcią patrzył na swe stopy.
— To pozwólcie mu znaleźć kryjówkę, w której schroni się przed oskarżeniem o usiłowanie ludobójstwa. — Machnęła ręką.
— Woldantuz, zabierzcie tych pięknych ludzi tam, gdzie ich miejsce. Mamy wreszcie wszystkie dowody. I świadka. Starhiker, potrzebuję waszych zeznań.
— Możecie na mnie liczyć. — Tor przytaknęła, poczuła rozpalającą się chęć zemsty na widok prowadzonego obok niej C'sunha. Przeszło jeszcze dwóch innych zatrzymanych, nim ujrzała Oyarzabala.
— Persefono? — Zatrzymał prowadzącego go policjanta. — Chyba jednak nie zabiorę cię z sobą. Nie tam, gdzie trafię teraz.
— Chciałeś zamienić mnie w roślinę, przeklęty wszarzu! Tylko o to ci zawsze chodziło! — Odepchnęła PalaThion, by stanąć przed nim. — Mam nadzieję, że zostaniesz tam, póki nie zgnijesz. Mam nadzieję, że nigdy już nie zobaczysz żadnej kobiety… — Przypomniała sobie nagle, że próbował zatrzymać C'sunha i że te kilka sekund zwłoki ją uratowało.
— Nie chciałem by ś umarła, to wszystko! Nawet taki stan jest lepszy od śmierci. — Pochylił się ku niej, Siny go odciągnął.
— Mów za siebie. — Splotła ręce. — Tylko ty tak sądzisz.
Obejrzał się na PalaThion.
— Jeśli chcecie się o wszystkim dowiedzieć, pytajcie. Niczego nie zataję. — PalaThion przytaknęła, a jeden z zatrzymanych zaklął pod nosem. Tor zrozumiała, że od tej chwili życie Oyarzabala nie jest teraz warte splunięcia pijaka, gdziekolwiek by nie trafił.
A ona sama, cokolwiek by nie zrobiła, już się nie wydostanie z tej planety. Och, bogowie, czemu nigdy mi się nic nie udaje ? Wzięła się mocno w garść, bo nie miała już nikogo, kto by ją podpierał i wspierał. Poczuła na sobie wzrok PalaThion, wyczuła w nim niespodziewane współczucie. Twarz komendant przesuwała się niepostrzeżenie, aż spoczęła na Oyarzabalu i poza nim.