Patrzyła na przepływające mgliste figury, zastanawiając się, co ujrzałaby, gdyby mogła zmusić je do nabrania kształtów. A potem dostrzegła postać zataczającą się w kręgu innych, podtrzymywaną, niemal niesioną ramionami otaczających ją z obu stron, jednakowych kobiet — to ona, widzi siebie. A Fate Ravenglass patrzyła jej oczyma; każda z nich widzi własną twarz i o tym wie… Moon poczuła nagle, jak pożyczone przez nią ciało otwiera się i podchodzi swobodnie do jej prawdziwego, trzymając maskę w wyciągniętych przed siebie rękach. Gdy zamknęła się w sobie, dostrzegła wreszcie, że to rzeczywiście jej twarz. Popatrzyła na maskę i na swe oblicze, przejęło ją zdumienie i niewysłowiony zachwyt. Uniosła maskę drżącymi dłońmi Fate, poruszona na nowo jej pięknem, opuściła ją zdecydowanie na swe własne ramiona.
Gdy tylko maska opadła na jej twarz, Moon poczuła, jak jest znowu wciągana w przepaść Przekazu, jak wraca do swego prawdziwego umysłu, usłyszała krzyk, którym zakończyła trans. Rozglądając się przez otwory na oczy w masce, ujrzała stojącą obok oszołomioną Fate, poczuła, jak sama jest podtrzymywana przez inne kobiety, dobiegły ją radosne krzyki tłumu. Ale jedynym, co pamiętała w tej chwili, była Fate dotykająca twarzy, która znowu była jej.
— Moja twarz, widziałam swoją twarz. I maskę Królowej Lata…
Tłum zaczął się tłoczyć wokół nich, rozerwał kruchy krąg dłoni, odepchnął inne biegnące. Podparcie Moon zniknęło, odzyskała równowagę; wyciągnęła ręce i chwyciła dłonie Fate, trzymała je mocno.
— Fate, stało się — mruknęła. — Jestem Królową Lata!
— Tak, tak, wiem. — Fate pokręciła głową, światło odbijało się od łez w jej ciemnych oczach. — Tak miało być. I było. Po raz pierwszy dwie sybille popatrzyły na siebie oczami tej drugiej i zobaczyły własne twarze… — Z roztargnieniem poprawiła kołnierz z białych piór. — Będziesz taką Królową, jak maska, którą dla ciebie zrobiłam.
Moon poczuła, jak nagle twarda dłoń ściska jej serce.
— Ale nie sama. Będę potrzebować pomocy. Potrzebni mi będą ludzie, którym zaufa lud mój… i wasz. Czy mi pomożesz?
Pierzasty kołnierz zaszeleścił od przytaknięcia Fate.
— Muszę poszukać nowego zawodu. Z radością zrobię wszystko, by ci pomóc, Moon… Wasza Wysokość.
Osłoniła je siatka baldachimu, weszła pod nią przepełniona poważną radością starsza rodu Goodventure.
— Pani! — Wokół schylali się w ukłonie inni Goodventure. — Dziś czekają cię trzy obowiązki: Chodzić wśród ludu, objawiając mu rozpoczęcie Nocy Masek. Być beztroską. Radować się. A jutro także trzy: Zejść do portu, gdy za murami wstanie świt. Oddać Zimę Morzu. Panować w jej miejsce zgodnie z wolą Pani.
Oddać Zimę Morzu. Moon spojrzała na pałac.
— Zro… zrozumiałam.
— To chodź z nami, daj się ujrzeć ludowi. Do jutra wszyscy znajdujemy się między światami, między Zimą i Latem, między przeszłością i przyszłością. Tyś jest tego zwiastunką. — Kobieta z rodu Goodventure wskazała Moon oczekujący baldachim.
— Fate, pójdziesz ze mną?
— O tak, pójdę — uśmiechnęła się Fate. — Po raz ostatni chyba zobaczę znajomych, bliskich mi ludzi w pełni swej chwały, chcę cieszyć się tym do końca. — Z czułością i smutkiem dotknęła swego sztucznego oka. — W ciągu tej jednej nocy zakwitną i zwiędną wszystkie me maski, owoc pracy całego życia… niedługo mój wzrok powędruje do morza wraz z wszystkimi innymi darami Zimy, dobrymi i złymi.
— Nie! — pokręciła głową Moon. — Przysięgam ci, Fate, to naprawdę będzie Zmiana! — Tłum zaczął się wciskać między nie.
— Moon, a co ze Sparksem? — zawołała Fate przez rosnący odstęp.
Moon nadaremnie wyciągała rękę, maskarka ginęła w ciżbie.
— Nie wiem! Nie wiem… — Silne ramiona posadziły ją w obwieszonej wieńcami lektyce, okryta baldachimem popłynęła nią przez Ulicę jak liść porwany strumieniem.
Wszędzie, gdzie ją zaniesiono, widziała maski zasłaniające twarze świętujących, pozbawiające ich własnych obliczy, spełniające fantazje, tak jak uczyniła to Królowa Lata. Dziś wieczorem nie będzie Zimaków i Letniaków, pozaziemców i miejscowych, dobrych i złych. Wszędzie błyszczały kostiumy, grała muzyka, zamaskowane twarze śmiały się, śpiewały i pozdrawiały Królową. Wszędzie za lektyką ciągnęły tłumy, ofiarowujące jej jedzenie, picie i podarunki, próbujące ją choćby dotknąć na szczęśliwą wróżbę. Dziś wieczorem miała obowiązek bycia wesołą jętką, symbolem ulotnych radości życia; dopiero jutro jej rządy i świat staną się znowu poważne i prawdziwe…
Wdzięczna była losowi za noszoną maskę, bo pozwalała jej ukryć, że każda nowa radość oznaczała dla niej minięcie kolejnej chwili, zbliżanie się odbierającego wszelką chęć do śmiechu jutra. Bo jeśli zawiedzie jej plan, jeśli zawiedzie ją Sirus, jutro rano jako Królowa Lata wypowie słowa i uczyni znak nakazujący utopienie Sparksa…
49
A więc teraz wierzy, iż zostanie wybrana Królową Lata. Słyszy głosy zapewniające ją, iż zwycięży. Jerusha chodziła powoli dudniącym ciszą przedpokojem głównego sędziego, nerwy nie pozwalały jej siedzieć spokojnie na smętnej zbieraninie porzuconych mebli. Mając przeciwko sobie setki innych? Nie, Jerusho, wszechświata nic nie obchodzi, w co wierzy ona… czy ty, czy ktokolwiek inny. To nie ma żadnego znaczenia.
Nic nie odciągało tu jej uwagi poza dziwnymi, negatywowymi śladami po rzeczach, które kiedyś były, a teraz ich nie ma w tym nagim, starym pokoju. Gdy jednak w cierpiącym Krwawniku nastąpi Zmiana, miejsce ich zajmą inne rzeczy i ludzie. Rzeczy zmieniają się bez przerwy; ale ile z nich rzeczywiście! Czy jakikolwiek z naszych wyborów, choćby wydawał się nam najpoważniejszy, może wywołać choćby zmarszczkę w szerszym wzorze? Mijając okno, ujrzała swe odbicie na tle przechodzącego metamorfozę miasta, w milczeniu zaczęła się sobie przyglądać.
— Komendant PalaThion. Dobrze, że pani przyszła. Wiem, jak bardzo była pani zajęta. — W drzwiach stał główny sędzia Hovanesse, wyciągając rękę w uprzejmym powitaniu. Jerusha zdołała zapomnieć, iż zmuszono ją do czekania długo poza porą wyznaczoną na zaproszeniu.
Zasalutowała.
— Wasza sprawiedliwość, nigdy nie brakuje mi czasu na rozmowy o dobru Hegemonii. — Albo moim. Ani na patrzenie na człowieka zjadającego swe słowa… Uprzejmie dotknęła jego dłoni, przepuścił ją przed sobą w drodze do drugiego pokoju. Była to sala narad ze stojącym w środku długim stołem zestawionym z mniejszych stolików, zatłoczonym przenośnymi komputerami. Zasiadał wokół niego zwykły zespół urzędników Hegi, których znała i którymi pogardzała. Przetykali ich członkowie Rady, większości nie rozpoznawała. Przypuszczała, że złożyli obowiązkowe sprawozdania z każdego możliwego aspektu ich działalności na Tiamat. Proces opuszczania planety, choćby tak rzadko zaludnionej i zacofanej jak ta, był przedsięwzięciem gigantycznym. Dostrzeżone przez Jerushę oblicza Kharemoughi wyraźnie okazywały nudę. Dzięki bogom jestem tylko Siną, a nie biurokratą. Przypomniała sobie, iż odkąd została komendantem, nie znajdowała czasu na nic innego niż papierki. Ale wczoraj stała się znowu oficerem.
Stała, słuchając pochwalnych walnięć dłoni o blat stołu, ciesząc się tym przyjęciem jakże innym od tego, jakie do wczoraj przewidywała. Większość z cywilnych urzędników na Tiamat, podobnie jak i przeważająca część policji, pochodziła z tego samego rejonu Newhaven. Według Hegemonii jednolitość kulturowa zwiększała skuteczność działania. A dziś wreszcie fakt uznania zasług kogoś spośród nich w obecności Kharemoughi zdawał się usuwać w cień jej kobiecość. Ukłoniła się z godnością, przyjmując ten hołd, i usiadła na krześle ustawionym w pobliżu końca stołu.