Także kiwnął, zapamiętał i powiedział szybko:
— Och, pewnie. Może przyjdę. — Patrzył, jak odchodzi.
Potem poszedł w górę. Do Labiryntu, w którym fasady domów są pomalowane w jasne plamki, paski, zwoje i tęczowe słoneczka. Barwy, kształty i stroje zwisające z okien lub powiewające na przechodniach nie powtarzały się nigdy dwukrotnie; lśniące szyldy i krzyki handlarzy obiecywały niebo, piekło i wszystko między nimi. Znalazłszy trochę spokojniejszy zakątek pod łopoczącymi kwiecistymi proporcami, stanął tam i grał pod brzęczący akompaniament rzucanych mu monet — nie było ich zbyt wiele, lecz lepsze to od niczego, od którego zaczynał.
Wreszcie odciągnęła go woń setek korzeni i ziół, poświęcił kilka monet, by wypełnić brzuch dziwnymi, wspaniałymi potrawami. Potem wymienił płaszcz przeciwdeszczowy na koszulę z czerwonego jedwabiu oraz sznury szklanych i miedzianych paciorków; sklepikarz wziął resztę jego pieniędzy. Wracając jednak wieczorem do swego kątka, by zarobić na nocleg, śpiewał Pani cichą modlitwę dziękczynną za dar muzyki, jaki zesłała nań w Krwawniku. Dzięki niemu może przetrwać, póki nie pozna zasad swego nowego życia…
Nagle otoczyli go idący w tyle czterej pozaziemcy w skafandrach kosmicznych bez oznak. Nim się spostrzegł, chwycili go za ręce i usta i zaciągnęli do ciemnej alejki między dwoma domami.
— Czego chcecie? — Wykręcił głowę, wyzwalając usta z dłoni brudnej od smaru. Wytężając wzrok w półmroku, ujrzał trzech pozostałych, nie był pewien, czy widzi białe zęby błyszczące w drapieżnym grymasie, lecz na pewno dostrzegł blask trzymanej przez jednego z nich broni, jak też kajdanki. Z tyłu wysunęły się inne ręce i zacisnęły mocno na jego gardle.
Uderzył głową w tył i poczuł, jak spada na twarz stojącego z tyłu, słysząc jęk bólu zaczął walić łokciami i ciężkimi butami. Trzymający go upadł, klął niewyraźnie. Sparks wyswobodził się i otworzył usta, by wezwać pomocy.
Wcześniej jednak cień z metalowym błyskiem użył swej broni. Krzyk uwiązł Sparksowi w gardle, gdy spadła na niego czarna błyskawica. Runął na twarz jak przewrócona zabawka, nie zdołał uchronić głowy przed uderzeniem w chodnik. Nie poczuł bólu, tylko tępe stuknięcie i suchy grzechot tysięcy nerwów pękających w nie słuchającym ich ciele. Metalowa taśma zacisnęła się wokół jego szyi, usłyszał, jak brzydko charczy.
Przewróciła go noga człowieka-cienia, który przyjrzał mu się z bliska. Widział teraz wyraźnie ich uśmiechy, jak i oni jego przerażoną minę.
— Jak mocno go uderzyłeś, tłustopalcy? Chyba się dusi.
— A niech się dusi, robaczywy drań. Uszkodzenie mózgu nie wpłynie na jego cenę poza planetą. — Uderzony przez Sparksa mężczyzna wytarł krew z rozciętej wargi.
— No, niezła sztuka, co? Nadaje się nie tylko do kopalni, nosiree. Na Tsieh-pun sporo za niego dostaniemy.
Śmiechy. Ktoś postawił mu nogę na brzuchu i nacisnął.
— Wstrzymaj oddech, pięknisiu. O tak.
Jeden z nich ukląkł i skuł w metalowe kajdanki bezradne dłonie Sparksa. Mężczyzna z zakrwawioną twarzą przykucnął obok, wyciągnął coś z kieszeni i nacisnął. Ukazało się wąskie i długie na dłoń pasmo światła; drugą rękę wsadził do ust Sparksa i wyjął mu język.
— Twoje ostatnie słowa, pięknisiu?
Pomocy! — wydał milczący krzyk.
5
— Bogowie, nie znoszę tego obowiązku! — Inspektor policji Geia Jerusha PalaThion wyszarpnęła rąbek szkarłatnej peleryny z drzwi patrolowca. Samochód zadrżał lekko, spoczywając na odbojnikach dziedzińca pałacu na górnym końcu ulicy Krwawnika.
Sierżant spojrzał na nią z ironicznym uśmieszkiem wykrzywiającym blade zmarszczki jego ciemnej, delikatnej twarzy.
— Nie lubi pani odwiedzać władczyni, pani inspektor? — zapytał niewinnie.
— Wiecie, o co mi chodzi, Gundhalinu. — Zarzuciła pelerynę na jedno ramię, skrywając pod nią praktyczny szaroniebieski mundur. Spięła ją broszą z pieczęcią Hegemonii. — Chciałam powiedzieć, BZ — wskazała — że nienawidzę ubierać się tak pstrokato, by grać kosmonautę przed Królową Śniegu.
Gundhalinu ustawił tarczę przeciwodblaskową na przedzie swego błyszczącego hełmu. Jej był pokryty złotem, jego zachował biel, sierżant nie miał także peleryny.
— Powinna pani być zadowolona, pani inspektor, że dowódca nie umieścił tu kwiatka w doniczce, by wywołać większe wrażenie… Musi pani odpowiednio wyglądać, gdy idzie pani tłumaczyć powszechne prawo tym maminsynkom, prawda?
— Gnój. — Ruszyli ku potężnym wrotom głównego wejścia po delikatnych spiralnych wzorach, wyrytych na bladych kamieniach. W drugim kącie dziedzińca dwaj służący Zimacy szorowali kamienie szczotkami na długich kijach. Zawsze tam byli, usuwając najdrobniejsze plamki. Alabaster? Zastanowiła się, patrząc pod nogi, i pomyślała o piasku, cieple i niebie. Tu nie było żadnej z tych rzeczy, podobnie jak w całym zimnym, kamiennym, wyrafinowanym mieście. Ten dziedziniec stanowił początek Ulicy, początek miasta, początek wszystkiego w Krwawniku. Albo koniec. Widziała za murami sztormowymi pałające bezradnie lodowate niebo terenów polarnych. — Ta szarada równie mało obchodzi Arienrhod, jak nas. Jedynym pożytkiem, jaki może dzięki niej osiągniemy, to przekonanie jej, że jesteśmy tacy głupi, na jakich wyglądamy.
— Tak, ale co z ich prymitywnymi obrzędami i przesądami, pani inspektor? Przecież wierzą ciągle w ofiary z ludzi. Kto nakłada maski i odbywa orgie na ulicach za każdym razem, gdy przybywa z wizytą Zgromadzenie…
— Czy nie świętujecie, gdy Premier raz na kilkadziesiąt lat przybywa do Kharemough, byście mogli ucałować mu nogi?
— To nie to samo. On jest Kharemoughi. — Gundhalinu wyprostował się, jakby broniąc przed skalaniem. — Nasze uroczystości są szacowne.
— To tylko kwestia stopnia — uśmiechnęła się Jerusha. — A nim zaczniecie tak lekko oceniać inne kultury, sierżancie, nauczcie się etnografii, aby naprawdę zrozumieć tradycje tego świata. — Zmieniła swą twarz w oficjalną maskę, tak wobec niego, jak i gwardzistów Królowej, którzy stali sztywno na baczność w mundurach naśladujących pozaziemską policję. Ogromne, nadwerężone przez czas wrota otworzyły się przed nią natychmiast.
— Tak jest, pani inspektor — powiedział Gundhalinu, gdy ich lśniące buty zastukały na korytarzach prowadzących do Sali Wiatrów, lecz wyglądał na dotkniętego. Był na Tiamat niecały rok standardowy i prawie od początku służył jako jej asystent. Lubiła go i sądziła, że z wzajemnością, uważała, że szybko zostanie sprawnym oficerem. Lecz pochodził z Kharemough, planety kierującej Hegemonią, zdominowanej przez technokrację, wytwarzającej większość najnowocześniejszych towarów. Podejrzewała, że Gundhalinu jest młodszym synem dość znacznej rodziny, pchniętym na tę drogę kariery przez sztywne zasady dziedziczenia swego świata, techem do szpiku kości. Jerusha pomyślała z pewnym smutkiem, że nawet setki przesłuchań taśm ukierunkowujących nie nauczą go choćby odrobiny tolerancji.
— Dobrze — powiedziała łagodniej. — Powiem ci, że jeden człowiek w masce prawdopodobnie pasuje do wszystkich twoich i moich uprzedzeń. Jest nim Starbuck. A pomijając wszystko inne, jest on pozaziemcem. — Spojrzała na freski sieni wejściowej, ukazujące chłodne sceny zimy, zastanawiając się, ile razy były one malowane i przemalowywane. Przebijał się jednak przez to obraz Starbucka stojącego po prawicy Królowej, z pogardliwą miną pod przeklętym kapturem kata, gdy spoglądał na spętanych obowiązkami przedstawicieli Prawa.