— Na statkach mamy jedną — stwierdził, niezupełnie odpowiadając na jej pytanie.
Żałuję biednej wykrwawiającej przy takich klientach. Zastanawiała się w głębi duszy, czy to jedyne pytanie warte zadania padnie jeszcze kiedykolwiek.
— W każdym bądź razie — powiedział Hovanesse, krzywiąc się na jej milczenie — jakakolwiek będzie ta decyzja, nie powinna was obchodzić, Jerusho; resztę swej służby i życia spędzicie o lata świetlne od Tiamat. Tak jak my wszyscy. Doceniamy waszą troskę i szczerość w przekazywaniu swych myśli, lecz od tej chwili ten problem, jak i cała Tiamat, stanie się dla nas czysto akademicki.
— Tak sądzę, wasza sprawiedliwość. — Uważasz, że nie ma deszczu, jeśli nie pada na ciebie. Wstała znowu i sztywno wszystkim zasalutowała. — Dziękuję za poświęcenie mi waszego czasu i za zaproszenie tutaj. Muszę jednak wrócić do mych obowiązków, nim i one staną się tylko akademickie. — Odwróciła się, nie czekając na zezwolenie, i wyszła szybko.
Była już w korytarzu, gdy usłyszała wołającego ją Hovanessego. Odwróciła się, na wpół gorąca, na wpół zimna, i zobaczyła, że idzie za nią sam. Nie potrafiła odczytać jego miny.
— Komendancie, nie dała pani Radzie sposobności zawiadomienia was o nowym stanowisku. — Oczami karcił ją za brak taktu i wdzięczności wobec członków Rady, lecz nic więcej nie powiedział.
— Och. — Automatycznie wzięła od niego wydruk palcami, które nic nie czuły. Och, bogowie, jaki czeka mnie los?
— Nie spojrzy pani na to? — Nie było to pytanie zdawkowe czy przyjazne, Jerusha poczuła, jak drętwieje.
Chciała potwierdzić, lecz jakaś jej cząstka nie potrafiła odmówić wyzwaniu.
— Oczywiście. — Rozerwała i otworzyła śliską kartę, zaczęła wyrywkowo przeglądać tekst. Jak się spodziewała, tiamatański garnizon został porozdzielany, rozrzucono go po kilku różnych planetach. Mantagnes pozostał głównym inspektorem. A ona… ona… znalazła wreszcie swe nazwisko i przeczytała…
— To musi być pomyłka. — Czuła doskonały spokój doskonałej niewiary. Przeczytała ponownie — komendant sektora, pozycja niemal równa dotychczasowej. Ale miejscem jest Stacja Raj w Syllagong na Wielkiej Niebieskiej. — To przecież pokryta żużlem pustynia.
— I kolonia karna. Wydobywa się tam wiele minerałów, pani komendant. Bardzo ważne miejsce dla Hegemonii. Istnieją plany założenia tam dodatkowej kolonii, dlatego też rozbudowuje się miejscowy garnizon.
— Cholera, jestem oficerem policji, nie chcę zarządzać obozem pracy. — Papier zaszeleścił w jej zaciskającej się dłoni. — Dlaczego zostaję tam wysłana? Za to, co przed chwilą powiedziałam? To nie moja wina, że…
— To wasz pierwotny przydział, komendancie. Ze względu na wasze ostatnie osiągnięcia podniesiono wam rangę na komendanta sektora.
Powiedział to rozmyślnie, promieniując zadowoleniem z siebie człowieka, który cieszył się wpływami i wcześniejszą wiedzą.
— Wychowywanie przestępców jest przecież równie ważne, co ich zatrzymywanie. Ktoś musi to robić, a pani udowodniła, że potrafi radzić sobie w trudnej sytuacji.
— W beznadziejnej! — Spór z nim jedynie bardziej jeszcze ją upokarzał, lecz nie zważając na to, z całą energią przystąpiła do przegranej bitwy. — Jestem komendantem policji całej tej planety. Udzielono mi pochwały. Nie mogę pozwolić, by zmarnowała się moja kariera!
— To oczywiste — stwierdził łaskawie. — Może się pani w tej sprawie zwrócić do członków Rady, choć prawdopodobnie nie zaskarbiła sobie pani ich sympatii rzucanymi przed chwilą ohydnymi, oburzającymi oskarżeniami. — Jego ciemne oczy pociemniały jeszcze bardziej. — Bądźmy szczerzy, dobrze, komendancie? Oboje wiemy, iż swe tak wysokie stanowisko zawdzięczacie wyłącznie interwencji Królowej. Zostaliście inspektorem tylko dlatego, by ją zadowolić. Nie zasługujecie na swój nowy przydział. Równie dobrze jak ja zdajecie sobie sprawę, że podlegający wam mężczyźni nigdy nie pogodzili się z otrzymywaniem rozkazów od kobiety. — Ale to przecież sprawka Arienrhod! Wszystko się teraz zmienia, już się zmieniło… — Morale było okropne, jak często powiadamiał mnie główny inspektor Mantagnes. Policja pani ani nie potrzebuje, ani nie chce. Może pani przyjąć lub odrzucić nowe stanowisko, dla nas nie ma to najmniejszego znaczenia. — Splótł ręce na plecach i stanął przed nią nieruchomo jak ściana. Wspomniała padające tak niedawno z jego ust gorące pochwały.
Ty draniu, sam jesteś temu winny. Czułam, co się święci. Wiedziałam, co mnie spotka, ale po wczorajszym dniu myślałam, myślałam…
— Nie zrezygnuję z walki, Hovanesse. — Głos jej drżał z wściekłości, połowę gniewu kierowała na siebie za dopuszczenie do tego. — Królowa nie zdołała mnie zniszczyć, wam też się nie uda. — Jerusho, udało się jej, udało… Odwróciła się i odeszła, tym razem jej nie zawołał.
Jerusha opuściła gmach Sądu i ruszyła nie zatłoczoną Siną Aleją w stronę komendy policji. (Bawiący się unikali tego miejsca nawet podczas Święta). Jej pierwszą i jedyną myślą było pójście do podwładnych, powiedzenie im o swych kłopotach, sprawdzenie, czy uzyska ich poparcie. Po wczorajszej akcji ich stosunek do niej naprawdę się zmienił, dostrzegała to na niemal każdej twarzy. Czy jednak dostatecznie silnie? Gdyby miała czas, mogłaby liczyć na uczciwą szansę dowiedzenia, że może równie dobrze jak każdy mężczyzna zasłużyć na ich szacunek. Ale tyle czasu nie miała. Czy zdąży chociażby namówić ich, by ją poparli? A jeśli nawet… czy warto?
Uświadomiła sobie, że stoi samotnie na ulicy przed budynkiem komendy; przed starożytnym, paskudnym gmaszyskiem, do którego tak przywykła. Żaden inny budynek, żadne inne stanowisko w życiu nie będzie jej równie wstrętne — ani, co nagle zrozumiała, równie ważne. Gdziekolwiek by się udała, idąc tam w noszonym teraz mundurze, będzie zawsze obcą. Nigdzie nie wystarczy, by pracowała dobrze, nigdy nie uniknie konieczności udowadniania, że ma prawo choćby się jej podjąć. I zawsze znajdzie się inny Hovanesse, inny Mantagnes, który nigdy na nią nie przystanie i będzie się starał ją zniszczyć. Bogowie, czy naprawdę chce tam spędzić resztę życia? Nie… Gdyby tylko mogła znaleźć coś, co byłoby dla niej równie ważne, jak ta praca, coś, w co równie mocno by wierzyła. Ale nie ma niczego takiego… nie ma. Poza tą pracą nie widzi dla siebie życia, celu, przyszłości. Minęła budynek komendy, ruszyła ku wylotowi alei, ku rwącej rzece uroczystości.
50
Nie mogąc zasnąć, Sparks chodził bezcelowo po nagle obcych sobie, słabo oświetlonych komnatach Starbucka. Już nie uważał ich za swoje, ale nie miał też możliwości swobodnego stąd wyjścia. Oficjalne i prywatne wejścia do pałacu są teraz strzeżone nie przez wartowników Królowej, lecz Letniaków, rozwścieczonych jej próbą zapobieżenia Zmianie. Pilnowali także Arienrhod — a może w pewien sposób i jej udaremnionego spisku. Gdy jednak pytał ich, czy to od Moon dowiedzieli się o knowaniach, nie potrafili albo nie chcieli mu nic wyjaśnić. A kiedy spróbował skłonić ich, by go wypuścili, przekonywał, że jest takim samym Letniakiem jak oni, roześmiali się tylko i wepchnęli z powrotem do pokoju, grożąc harpunami i nożami. Wiedzieli, kim jest, zdradziła im to Arienrhod. I przypilnują, by nie zniknął przed ofiarą.
Arienrhod nie pozwoli mu uciec. Skoro legły w gruzach jej marzenia, to niech to samo spotka i jego. Jeśli ma jutro umrzeć, to razem z nim; przywiązała go do siebie równie mocno, jak będą spętani podczas wrzucania do oceanu. Była wcieleniem Morza, a Starbuck był Jej małżonkiem i odrodzą się wraz z nowym przypływem… lecz w nowych ciałach, ze świeżymi, nie skażonymi duszami — duszami Letniaków. Tak działo się od początku czasu i choć pozaziemcy dla własnych celów spaczyli ten zwyczaj, nie umarł on i nigdy nie umrze. Kim był, by zmienić Zmianę? Moon próbowała uchronić go przed nią, lecz jego przeznaczenie okazało się silniejsze od losu ich obojga. Starał się nie rozmyślać o tym, co zaszło między Arienrhod a Moon, gdy został odprowadzony — kiedy to Moon musiała wreszcie poznać prawdę o sobie. Jeśli nawet udało się jej jakoś umknąć Królowej, to w żaden sposób nie zdoła wrócić po niego. Może być jedynie wdzięczny, iż spędził z nią swą ostatnią godzinę, iż spełniła się ostatnia prośba skazańca… ostatnia ironia zmarnowanego życia.