Grzebał w złoconej skrzyni, aż znalazł ubranie, w którym po raz pierwszy przybył do pałacu. Wyciągnął je i rozłożył starannie na miękkiej powierzchni dywanu, natrafił w fałdach na paciorki, które kupił drugiego dnia pobytu w mieście… na piszczałkę. Odłożył ją na bok, zdarł z siebie noszone teraz szaty i naciągnął luźne, ciężkie spodnie oraz tęczową koszulę pasującą do korali. Ubierał się jak na jakiś obrzęd. Na koniec wziął z wierzchu szafki medal swego ojca i zawiesił na szyi. Łagodnie podniósł piszczałkę i usiadł z nią na skraju kanapy o ciężkich nogach.
Sparks uniósł piszczałkę do warg i odłożył, usta nagle mu wyschły, nie pozwalając na grę. Przełknął ślinę, czując, jak w skroniach wolniej pulsuje mu krew. Ponownie podniósł kruchą muszlę, ustawił palce na otworach i zadął w ustnik. W powietrzu rozległa się drżąca nuta, jak duch zdumiony uwolnieniem od klątwy milczenia, które miało trwać wiecznie. Uczucie ścisnęło mu gardło i znowu przełknął ślinę. Przez głowę przepływała mu melodia po melodii, starały się wyrwać na zewnątrz. Zaczął grać, z przerwami, palce nie nadążały za zapamiętanymi wzorami, ostre fałsze raniły mu uszy. Stopniowo jednak przebierał palcami coraz szybciej, wylewając z głębi siebie coraz to słodszą i czystszą wodę pieśni, wracał wraz z nią do utraconego przez siebie świata. Arienrhod starała się skazić jego ostatnie spotkanie z Moon, zabrać mu nawet to, jak nie pozwalała cieszyć się żadnym pięknem czy radością, których by nie była źródłem. Ale nie udało się jej. Miłość Moon, jej wiara w niego są równie czyste jak pieśń, wspominanie jej usuwało cały wstyd, leczyło wszelkie rany, naprawiało całe zło…
Rozejrzał się, melodia i czar zamarły, gdy strzeżone drzwi do komnat stanęły nagle otworem. Weszły nimi dwie okryte kapturami i płaszczami postacie. Jedna poruszała się wolno i groteskowo. Drzwi zamknęły się za przybyszami.
— Sparksie Dawntreaderze Letniaku…
Sparks zamrugał, rozjaśnił zawieszone pod sufitem lampy.
— Czego chcecie? Jeszcze nie pora…
— Pora… po przeszło dwudziestu latach. — Pierwszy z ludzi, poruszający się swobodniej, podszedł do świecącej kuli i odrzucił kaptur.
— Co? — Sparks ujrzał twarz mężczyzny w pełni wieku średniego, twarz pozaziemca. W pierwszej chwili wziął go za Kharemoughi, ale miał jaśniejszą skórę, mocniejszą budowę, szersze oblicze. To oblicze… coś mu przypomina…
— Po przeszło dwudziestu latach nadeszła pora naszego spotkania, Sparksie. Żałuję tylko, że tak radosne wydarzenie nie odbywa się w bardziej pasujących do niego okolicznościach.
— Kim pan jest? — Sparks wstał z leżanki.
— Jestem twoim pierwszym przodkiem. — Doszedł do niego dźwięk tych słów, a nie znaczenie, potrząsnął głową. — Twoim ojcem, Sparksie. — Czegoś brakowało w twoim, jakby obcy nie był w stanie wyrazić wszystkiego, co czuł.
Oszołomiony Sparks usiadł znowu, czuł, jak z głowy odpływa mu krew.
Obcy — ojciec — rozpiął płaszcz i rzucił go na krzesło. Pod nim miał prosty, srebrnoszary kombinezon, ozdobiony wymyślną naszywką i kołnierzem członka Rady Hegemonii. Schylił się w nieznacznym, formalnym ukłonie, trochę niezgrabnym pomimo całego wdzięku, jakby nie bardzo wiedział, jak ma zacząć.
— Pierwszy sekretarz Temmon Ashwini Sirus. — Drugi człowiek — służący? — odwrócił się i wycofał powoli, bez słowa zniknął w sąsiednim pokoju, zostawiając ich samych.
Sparks zaśmiał się, głusząc inny dźwięk.
— Co to ma być, jakiś żart? Czy wymyśliła to Arienrhod? — Zakrył ręką swój pozaziemski medal, objął go palcami, zaciskając je, aż zbielały… przypominał sobie, jak go kusiła i dręczyła, mówiąc, że wie, do kogo należał, że zna nazwisko jego ojca; kłamała.
— Nie. Powiedziałem Letniakom, że przyszedłem tu na spotkanie z synem, i pokazali mi, gdzie mogę cię znaleźć.
Sparks ściągnął medal przez głowę. Rzucił go pod stopy Sirusa, głos mu stwardniał, gdy mówił z niewiarą.
— Musi więc należeć do ciebie, bohaterze — na pewno nie do Starbucka. Przyjście tu i kłucie mnie nożem wymagało sporej odwagi… masz swoją nagrodę. Weź ją i wynoś się. — Zamknął oczy, nie chcąc szukać między nimi podobieństw. Usłyszał, jak Sirus schyla się i podnosi medal.
— “Dla naszego szlachetnego syna Temmona…” — załamał mu się dźwięczny głos. — Jak się czuje twoja matka? Dałem to jej w Nocy Masek… jako twe dziedzictwo.
— Nie żyje, cudzoziemcze. — Otworzył oczy, by móc spojrzeć w twarz Sirusa. — Zabiłem ją. — Poczekał, aż szok narośnie. — Umarła w dniu, w którym się urodziłem.
Wstrząs przeszedł w żal i niewiarę.
— Zmarła przy porodzie? — zapytał, jakby rzeczywiście go to obchodziło.
Sparks przytaknął.
— W Lecie nie mają żadnych nowoczesnych środków. Po Zmianie nie będzie ich i tutaj. — Przesunął dłońmi po szorstkim materiale spodni. — Ale to nie moja sprawa. Ani twoja.
— Synu. Synu… — Sirus długo obracał medal w palcach. — Cóż mogę ci powiedzieć? Moim ojcem, a twoim dziadkiem jest Premier. Gdy po mnie wrócił, wszystko odbyło się prosto. Jego krew w mych żyłach sprawiła, iż w oczach sojuszników stałem się królem, stałem się przywódcą. Dała mi prawo do panowania, zawdzięczam jej jedynie powodzenie i szczęście. Gdy znowu przybył na Samathe, osobiście wręczył mi ten medal i wziął do Rady. — Wypuścił order z palców. Kołysał się na łańcuszku, odbijając światło jak ogniste koło. — Dałem go twojej matce, bo oczami niebieskimi jak leśne jezioro i włosami niby promienie słońca przypominała bardzo lud mojej matki… Na tę noc zabrała mnie do mojej ojczyzny, w chwili gdy byłem samotny i tak od niej daleko. — Uniósł oczy, podając medal na wyciągniętej dłoni. — Był jej, twój, i zawsze pozostanie.
Sparks poczuł, jak miękną mu kości, a ciało dymi.
— Ty kanalio… czemu tu teraz przyszedłeś? Gdzie byłeś przed laty, gdy cię potrzebowałem? Czekałem, aż wrócisz, starałem się robić wszystko, by być takim, jak sobie ciebie wyobrażałem, żebyś mnie nie odtrącił, gdy się spotkamy. — Rozłożył ręce, wskazując na techniczne zagadki, które rozwiązywał tak pracowicie, tak nadaremno. — Ale teraz, gdy wszystko przepadło, gdy zniszczyłem swe życie… przybyłeś, by ujrzeć mnie takim!
— Sparksie, twoje życie nie jest zniszczone. Jeszcze się nie skończyło. Przyszedłem tu by… by coś naprawić. — Zawahał się, Sparks wolno zwrócił się ku niemu. — Opowiedziała mi o tobie twoja kuzynka, Moon. To ona mnie tu przysłała.
— Moon? — W Sparksie podskoczyło serce.
— Tak, synu. — Uśmiech Sirusa promieniował otuchą ł zachętą. — To jej umysł stoi za naszym spotkaniem, a serce, jak sądzę, oczekuje innego… Zobaczywszy twą kuzynkę, nabrałem pewności, że pochodzisz z bardzo dobrego rodu. — Sparks odwrócił się w milczeniu. — Nie sprostałem jej wierze w ciebie — przyznał ze skruchą. — Nie sądzę, by cokolwiek mogło sprawić, bym zaczął się wstydzić, że jesteś moim synem. — Sirus spojrzał poza niego na przyrządy i maszyny, świadczące w milczeniu o ich wspólnej krwi, wspólnym dziedzictwie.