Sparks wstał, ojciec podszedł do niego i ponownie zawiesił medal na piersi, patrząc mu w twarz, zaglądając głęboko w oczy.
— Więcej zawdzięczasz matce… widzę jednak, że masz w sobie potrzebę Technika — dociekania dlaczego. Jakże chciałbym znaleźć odpowiedź na każde pytanie… — Łagodnie położył dłoń na ramieniu Sparksa, jakby nie miał pewności, że nie zostanie odepchnięta.
Ale Sparks wytrzymał spojrzenie ojca, chłonął tę chwilę i dotknięcie. Zimna, pusta komórka, w której przez wiele lat tkwiła spora część jego osobowości, otworzyła się wreszcie, wpuszczając do środka światło i ciepło.
— Przyszedłeś. Przyszedłeś po mnie… ojcze… — wypowiedział słowo, którego nigdy nie spodziewał się usłyszeć z własnych ust; przycisnął dłonie do rąk Sirusa na swych ramionach, przywarł do nich jak dziecko. — Ojcze!
— Bardzo wzruszające. — Drugi mężczyzna wrócił do pokoju, psując tę chwilę. — Wasza Świątobliwość, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chcę z tym wszystkim skończyć.
Sparks wypuścił dłoń ojca, odwrócił się niechętnie, by ujrzeć, jak tamten rozpina i zdejmuje płaszcz.
— Herne? Jak…?
Herne uśmiechnął się ponuro.
— Przysłała mnie Złodziejka Dzieci. Jestem twoim chowańcem, Dawntreader. — Jego sparaliżowane nogi opinał niezgrabny szkielet zewnętrzny.
— O czym on mówi? — Sparks spojrzał na ojca. — Co tu robi?
— Przysłała go do mnie twoja kuzynka Moon. Powiedziała, że chce zająć twe miejsce jako ofiara Zmiany.
— Zająć moje miejsce? — Sparks pokręcił głową. — On? Ty?… Czemu, Herne? Dlaczego chcesz to dla mnie zrobić? — Nie pozwalał sobie na nadzieję…
Herne roześmiał się krótko.
— Nie dla ciebie, Dawntreaderze. Dla niej. Są bardziej podobne, niż sądzisz. Bardziej niż sądzisz… — Oczyma wpatrywał się w dal. — Moon wiedziała. Wiedziała, czego pragnę i chcę — Arienrhod, odzyskania szacunku dla siebie… zakończenia tego ostatniego śmiechu. I wszystko to mi dała. Bogowie, jakże pragnę ujrzeć twarz Arienrhod, gdy się dowie, że oszukano ją we wszystkim! Jednak będę miał ją na zawsze dla siebie… dla nas obojga okaże się to piekłem i niebem. — Jego wzrok wrócił na ich twarze. — Wracaj do swej nędznej kopii, Dawntreaderze, mam nadzieję, że cię zadowoli. Nigdy nie byłeś mężczyzną godnym oryginału. — Wyciągnął swój płaszcz.
Sparks wziął go, zarzucił na własne ramiona.
— Chyba można to tak ułożyć. — Zacisnął zapinkę na szyi.
Ojciec podał mu flakonik z brązową pastą.
— Wymaż tym twarz i ręce, żeby strażnicy wzięli cię za Kharemoughi.
— Jednego z wybrańców galaktyki — Herne uśmiechnął się sztucznie.
Sparks podszedł do lustra, posłusznie rozmazał pastę na skórze, patrzył, jak pod nią znika. Widział w zwierciadle czekającego Sirusa i Herne'a przeszukującego pokój z gorączkową zaborczością; dostrzegł, że Starbuck i syn jego ojca… to dwaj różni ludzie. Dwaj różni ludzie, będący tym samym człowiekiem; kochający tę samą kobietę, która nie była tą samą, miłujący ją teraz za wszystko, co je dzieliło. Jeden z nich gotów jest wrócić do życia, drugi czeka na śmierć…
Zakończył szminkowanie skóry i naciągnąwszy kaptur, stanął obok Sirusa.
— Jestem gotów — powiedział, odpowiadając wreszcie uśmiechem na uśmiech ojca.
— Synu pierwszego sekretarza, wnuku Premiera… wspaniale grasz swą rolę. — Sirus kiwnął głową. — Czy chcesz coś z sobą zabrać?
Sparks przypomniał sobie o leżącej na kanapie piszczałce, podniósł ją.
— Tylko to. — Spojrzał przelotnie na zgromadzone sprzęty.
— Herne… — Sirus powiedział coś łagodnie w Kharemoughi, powtarzając to dla Sparksa: — Dziękuję ci za zwrócenie mi syna.
Sparks odetchnął głęboko.
— Dziękuję.
Herne splótł ramiona, ciesząc się czymś niezrozumiałym dla Sparksa.
— Zawsze, sadhu. Pamiętaj tylko, że to wszystko zawdzięczasz mnie. Teraz wynoś się z moich komnat, sukinsynie. Zacząłem się nimi radować, a nie mam zbyt wiele czasu.
Sirus zapukał w drzwi; stanęły otworem. Sparks obejrzał się szybko na Herne'a stojącego w swym urządzeniu, odzyskującego swe miejsce. Żegnaj, Arienrhod… Sirus wyszedł z kulejącym służącym, zostawiając Starbucka samego.
51
Nurt ludzi niósł Moon z jednego końca Ulicy na drugi, aż do skrzypiących nabrzeży podbrzusza Krwawnika, gdzie miasto brodziło w morzu. Tu procesja złożyła ofiary Matce Morza i po ściśniętej do godzin wieczności uwolniła ją wreszcie, pozwalając spędzić Noc Masek tak jak zechce. Aż do świtu.
Wracała Ulicą do mieszkania Jerushy PalaThion, opędzając się od podpitych wielbicieli i gorliwych zalotników, chroniąc przed nimi w ciżbie przebranych ciał, czując, jak wszystko wokół ulega przyspieszeniu, jak narasta podniecenie wywołane nadchodzącą nocą. Ale cała ta skrząca się prądem gorączkowość, przez którą brnęła, pogłębiała w niej tylko poczucie wyobcowania, świadomość, że jeśli spędzi samotnie ten wieczór, będzie takie całe jej przyszłe życie.
Granatowe niebo zaczęło czernieć na końcu alei, gdy wreszcie doszła do domu PalaThion i zapukała do drzwi. Otworzyła je Jerusha, nosząca zamiast munduru bezkształtną szatę. Spojrzała ze zdumieniem na maskę Królowej Lata.
Moon zdjęła ją z ramion, nic nie mówiąc.
— O bogowie… — PalaThion pokręciła głową, jakby otrzymała kolejny cios, choć i tak przeszła dobre lanie. Odsunęła się, wpuszczając Moon do środka, pozwalając jej uciec przed tłumem kłębiącym się za drzwiami.
Moon przeszła do salonu, z sercem podeszłym do gardła szukała…
— Nie. Na razie. — PalaThion weszła za nią. — Jeszcze nie przyszedł.
— Och — Moon wydusiła z siebie tylko tyle.
— Jest jeszcze czas.
Moon przytaknęła w milczeniu i położyła maskę Królowej Lata na jednej z kanap.
— Już jest dla ciebie za ciężka? — PalaThion spytała mniej już uprzejmie.
Moon spojrzała na nią, dostrzegła, że zmęczenie i utrata złudzeń zmieniły w pył oczy Jerushy.
— Nie… Ale jutro rano, jeśli Sparks nie… nie… — Znów spuściła wzrok.
— Czy uczciwie zdobyłaś tę maskę? — zapytała PalaThion otwarcie, jakby spodziewała się szczerej odpowiedzi.
Moon zaczerwieniła się, wygładziła wstążki tuniki. Czy uczciwie!
— Musiałam ją zdobyć. PalaThion skrzywiła się.
— Chcesz powiedzieć… sybillo, że naprawdę wierzysz, iż wszystko to było z góry postanowione?
— Tak. Było. Miałam to zrobić, jeśli zdołam. I zrobiłam. Z powodów znacznie ważniejszych niż los kogokolwiek z nas, komendancie. Sądzę, że znasz ten powód… czy nadal chcesz mnie powstrzymać? — Patrzyła na nieokreślone zagubienie na twarzy PalaThion. Jerusha roztarta ramiona pod rękawami swego kaftana.
— Zależy to od odpowiedzi, jakiej udzielisz mi teraz. Mam dla ciebie pytanie, sybillo.
Moon skryła swe zdziwienie i przytaknęła.
— Pytaj, a odpowiem… Wejście.
— Sybillo, powiedz mi prawdę, całą prawdę o merach.
Zdziwienie Moon zamarło, gdy runęła w czarną pustkę Miejsca Nicości, gdy mózg komputera zastąpił jej własny, by móc powiedzieć prawdę innemu pozaziemcowi.