Выбрать главу

Ale pod tą prawdą leżała inna, głębsza i unosząc się bezcieleśnie w mroku, doszła do wizji, która przemówiła tylko do niej. Ujrzała mery nie takie, jakimi są teraz — niewinnymi, nieświadomymi zabawkami Morza — ale jakimi miały być: giętkimi, rozumnymi istotami, przechowującymi zarazki nieśmiertelności… i coś więcej. Był powód, dla którego otrzymały nieśmiertelność, dla którego otrzymały rozum. I tylko ona znała tę przyczynę: maszyna sybilli, składnica całej ich wiedzy znajdowała się tu, na Tiamat, pod Krwawnikiem, pod morzem. Ujrzała, czym miały być mery — strażnikami umysłu sybilli, posiadającego wiedzę, którą utrzyma i której pozwoli działać poprzez tysiąclecia… Ale nawet ta izolowana, leżąca na uboczu planeta nie okazała się dostatecznie zabezpieczona przed zgnilizną, zżerającą za życia Stare Imperium. Pozaziemscy piraci przybywali tu, by polować na niedoskonałą nieśmiertelność merów; poddani Imperium rozpoczęli rzezie, które mogły w końcu zerwać sieć sybilli, będącą kluczem do ich własnej przyszłości.

Wtedy to Stare Imperium padło całkowicie, nieodwołalnie załamało się pod własnym ciężarem. Wreszcie planeta uwolniła się od myśliwych przybywających zakłócać jej spokój. Przodkowie Moon, wygnańcy z innych planet, którzy zasiedlili Tiamat, walczyli ciężko o przetrwanie, o stworzenie nowej ojczyzny na tym porzuconym, niegościnnym świecie. Nigdy nie domyślili się, jaką tajemnicę kryje morze; mimo to przez wieki składali nieświadomy hołd umysłowi sybilli, zwąc go Matką Morza, i czcili jego nieśmiertelne dzieci.

Ale groźny sekret istnienia wody życia ciągle tkwił zawieszony w sieci informatycznej i wraz z powstaniem Hegemonii masakry zaczęły się od nowa. Po wiekach eksploatacji mery utraciły sens swego istnienia i cofnęły się do pierwotnej, bezrozumnej więzi z morzem. Sieć sybilli działała nadal, obdarzając wiedzą ułomne kultury wegetujące na szczątkach Starego Imperium, lecz bez wspomagających ją merów ciągle się kurczyła. Nie mogła też się odsłonić i złożyć ufnie swego losu w rękach ludzi, którzy byli w stanie ją uratować; bo to oni właśnie tak ochoczo zabijali mery.

Ale ona, Moon, została Królową Lata — jak przeznaczył to jej umysł sybilli. I będąc nią, przystąpi do zadania odbudowy wszystkiego, co zostało zniszczone. Była ostatnią nadzieją tego umysłu; wykorzystał on wszystkie swe malejące możliwości, by wspomóc ją w poszukiwaniach. Jedynym sposobem zakończenia na zawsze wykorzystywania merów przez pozaziemców jest odwrócenie przez nią pogłębiającego się rozpadu umysłu. Będzie ją wspierał, dopóki zdoła; ale to na niej ciąży brzemię urzeczywistnienia ideału…

Koniec analizy! — Moon zachwiała się, gdy wyszła z Przekazu. PalaThion złapała ją i ułożyła na kanapie.

— Dobrze się czujesz? — Jerusha wypatrywała w jej twarzy uspokajającego znaku, iż dziewczyna rozumie jej słowa.

Moon kiwnęła głową, zataczając się pod ciężarem ostatniego objawienia.

— Och, Pani… — jęknęła, gdy zrozumiała wreszcie, do czego się modli. — Jak? Jak mogę zmienić tysiąc lat zła? Jestem sama, jestem tylko Moon…

— Jesteś Królową Lata — powiedziała PalaThion. — I sybillą. Masz wszystkie potrzebne środki. To tylko kwestia czasu… Czy masz go dosyć, nim wróci Hegemonia?

Moon powoli uniosła głowę.

— Nie. — PalaThion odwróciła wzrok. — Nie zamierzam cię powstrzymywać. Jak mogłabym żyć z tyloma śmierciami, ze sobą? I za co…? — Napięła ręce.

Dopiero po chwili Moon zrozumiała, że Jerusha usłyszała tylko to, co i Ngenet, że nie zna szeptów, jakie wsączały się w jej umysł w tajemnej ciemności. Zadanie, dostrzegane przez PalaThion nie było tym prawdziwym — miała się zmierzyć nie z siłą czysto techniczną, lecz walczyć na całkowicie odmiennym poziomie, o stawkę daleko wyższą — o zmianę, która obejmie całą galaktykę. PalaThion rozumiała jednak, że ma przed sobą zadanie, że jej niespełnienie oznacza cierpienie i śmierć, a to dosyć. Moon kiwnęła głową.

— Znaczy to więcej dla większej ilości ludzi, niż mogę ci powiedzieć.

PalaThion uśmiechnęła się z wysiłkiem.

— Cóż, to pewne pocieszenie. — Odsunęła się, podeszła do muszli leżącej na stoliku przy drzwiach. Podniosła ją i trzymała długo, zwrócona plecami do Moon.

Dziewczyna wyciągnęła się na kanapie, czuła, jak ciąży jej ciało, a umysł ma oszołomiony od przemęczenia. Zastanawiała się, jak jutro o świcie zdoła stawić czoła długim latom przyszłości.

— Musi to zostać zwrócone… — PalaThion obejrzała się, słysząc nowe pukanie do drzwi. Moon usiadła, zaciskając mocno dłonie, gdy Jerusha zniknęła w przedsionku.

Słyszała głos otwierających się drzwi, kroków wchodzących do korytarza ludzi…

— Ty! — rozległ się głos gorzki od zdrady. Znała ten głos…

Moon skoczyła na nogi i pobiegła przez pokój. W padającym przez otwarte drzwi świetle dojrzała sylwetki trojga ludzi, otulone złotem rude włosy.

— Zaczekaj. Nie musisz się tak śpieszyć, Sparksie. — PalaThion przytrzymała jego ramię w żelaznym uchwycie, gdy próbował się wyrwać i zniknąć w alei. — Moje mieszkanie nie jest pułapką mającą zaprowadzić cię do więzienia.

— Nie… nie rozumiem. — Sparks oklapł w jej objęciach, był wyraźnie zmieszany.

— Ja też nie do końca. — PalaThion wypuściła go. Sirus stał obok, uśmiechając się z otuchą.

— Sparks…

Podniósł głowę.

— Moon! — Ruszył do niej.

Wyciągnęła ręce. Wszedł do pokoju, w którym stała w oczekiwaniu; przestała dla nich istnieć cała reszta świata poza podążającymi do siebie sercami.

— Och, Moon, Moon… — Sparks szeptał jej do ucha, zagłuszył słowa jej następnych szeptów pocałunkiem.

— Sparkie… — Poczuła łzy, mówiła wysokim, cienkim głosikiem, jak małe dziecko.

— Sparks. — Obejrzeli się oboje, słysząc głos Sirusa. — Muszę cię teraz zostawić. Jesteś już w bezpiecznych rękach. — Uśmiechnął się z żalem.

Sparks przytaknął, powoli oderwał się od Moon i podszedł do ojca. Dziewczyna patrzyła, jak obejmują się po raz ostatni, czuła ból swego serca, gdy Sirus znikał w hałaśliwej ulicy. PalaThion zamknęła drzwi, bez wyrazu spojrzała na Sparksa.

Zmusił się, by spojrzeć jej w oczy.

— Powiem wam, co wiem o Źródle. To tego chcecie, prawda, za to mnie puścicie… tylko tego chcecie? — Powtórzył, jakby tak naprawdę w to nie wierzył.

Kiwnęła głową, lecz twarz miała napiętą.

— Słuchajcie, komendancie… — Zamknął oczy. — Nie wiem, czemu to robicie… ale na pewno nie dla mnie. Chcę wam jednak powiedzieć, że jest mi przykro… — ciągnął dalej. — Wiem, że niczego to nie naprawi, niczego nie zmieni, że nawet nic nie oznacza. Ale mimo to… przepraszam. — Rozłożył ręce.

— To coś znaczy, Dawntreader. — PalaThion wyglądała na zaskoczoną, że istotnie to powiedział.

— Mogę jednak coś dla was zrobić — powiedział nagle. Przeszedł do drugiego końca pokoju i zerwał ze ściany brzydką, geometryczną tarczę zegara. Moon patrzyła ze zdumieniem, jak rzuca go na podłogę i zgniata nogą. Uśmiechnął się, zacierając ręce. — Jeśli nienawidziliście tego miejsca, to nie bez powodu — oto on: przekaźnik poddźwiękowy w zegarze. — Wrócił do Moon, wziął ją pod rękę, jakby w obawie, że może zniknąć. — Mogą być inne, o których nie wiem.

Na twarzy PalaThion odbiła się świadomość lat niepotrzebnych cierpień, podważania własnej normalności… świadomość, że wreszcie nadszedł temu kres.