— Zawsze pragnęłam zmienić to muzeum z powrotem w prawdziwy pokój. Ale jakoś nigdy się do tego nie zabrałam… — Znowu przybrała minę suchego rozczarowania. — Cóż, Moon. Masz już wszystko, po co tu przyszłaś. Cieszę się z tego, ze względu na kogoś innego. Gdy tylko Sparks złoży zeznanie, możecie oboje przestać dla mnie istnieć. Zakończy to kłopoty, jakie przez was miałam… Mam nadzieję, że zdołacie uporać się ze swoimi. — Minęła ich i weszła do dalszych pokoi mieszkania.
— O co jej chodzi? — zapytał Sparks.
Moon pokręciła głową, unikała jego oczu.
— Chyba o wszystko, co się wydarzyło w ostatnim roku. — Pięciu latach, poprawiła się w duchu. — I o wszystko, co się stanie po Zmianie. — Spojrzała na maskę Królowej Lata.
— Co to? — Podążył za jej wzrokiem.
— Maska Królowej Lata. — Poczuła, jak sztywnieje i odsuwa się.
— Twoja? Zdobyłaś ją? — Głos mu spochmurniał. — Nie! Nie mogłaś, nie mogłaś jej uzyskać, chyba że oszukiwałaś.
Moon ujrzała, jak się odbija w jego oczach w postaci Arienrhod.
— Zdobyłam, bo miałam wygrać! Musiałam — i nie dla siebie!
— Przypuszczam, że dla Tiamat! Ona też ciągle to powtarzała. — Odsunął się jeszcze dalej.
— Jestem sybillą, Sparksie, to dlatego zwyciężyłam! I tak, troszczę się o Tiamat. Arienrhod też to robiła. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, czym był ten świat, jak się zmienia i czym ma zostać znowu… I troszczyła się o ciebie, nie możesz temu zaprzeczyć.
Sparks obejrzał się nagle; Moon poczuła w piersi rodzące się różne bóle.
PalaThion wróciła do pokoju ubrana w mundur, minęła ich i wyszła, nic nie mówiąc. Drzwi otworzyły się i zamknęły za nią, odcinając ich ponownie od świętującego na dworze świata. Moon przesunęła palcami po gładkich krzywiznach maski Królowej Lata. Jej maski… Mojej maski.
— Sparks, proszę cię, uwierz, że to dobrze. To, iż zostałam Królową, jest cząstką czegoś znacznie większego, znacznie bardziej ważniejszego niż ty czy ja. Nie mogę ci teraz tego wyjaśnić… — Zrozumiała z żalem, że nigdy nie będzie mogła; że jej ukochany zawsze będzie wrogi prowadzącej ją bezcielesnej mądrości. — Musimy jednak skończyć z wykorzystywaniem Tiamat przez inne planety. Gdy stąd odleciałam, spotkałam na Kharemough sybille; dowiedziałam się, że są one na wszystkich światach Starego Imperium, że głównym powodem ich istnienia jest pomaganie planetom w odbudowie i odzyskiwaniu wiedzy. Mogę odpowiedzieć na każde pytanie. — Zobaczyła, jak rozszerzają się i zmieniają jego oczy.
— I będąc na Kharemough, zaczęłam dostrzegać to, co ty widziałeś zawsze, patrząc na postęp, technikę; pojęłam, że magia pozaziemców nie jest dla nich żadnymi czarami. Tyle więcej wiedzą… nie muszą bać się chorób, złamania nogi czy porodu. Twoja matka nie umarłaby… Mamy prawo żyć tak jak oni, bo inaczej na naszej planecie nie byłoby sybilli.
Dostrzegła w jego oczach głód tego, co widziała, a czego on nigdy nie zobaczy. Ale powiedział tylko:
— Nasz lud jest szczęśliwy z tym, co ma. Jeśli zacznie pragnąć władzy, pragnąć tego, czego nie ma, skończy jak Zimacy. Jak my.
— Cóż w nas złego? Nic! — Pokręciła głową. — Pragniemy wiedzy, żądamy należnych nam praw. To wszystko. To pozaziemcy chcieli, byśmy uważali, iż niezadowalanie się tym, co się ma, jest czymś złym. Ale nie jest gorsze od bycia zadowolonym z siebie. Zmiana nie jest zła — całe życie to zmiany. Nic nie jest wyłącznie dobre czy wyłącznie złe. Nawet Krwawnik. Jak morze, ma swoje fale, przypływy i odpływy… Nieważne, co zdecydujesz uczynić ze swym życiem, dopóki masz prawo decydować o czymkolwiek. My nie mamy żadnego wyboru. A mery nie mają nawet prawa do życia. — A muszą tyć… to klucz do wszystkiego.
Sparks skrzywił się.
— Zgoda, wykazałaś swoje! Ktoś musi to zmienić. Ale dlaczego my? — Zacisnął dłoń na medalu. — Wiesz, mój… ojciec powiedział, że może nas zabrać z Tiamat. Jest w stanie załatwić nam wyjazd na Kharemough. Byłoby to takie łatwe…
— Na Kharemough nas nie potrzebują. Tu jesteśmy potrzebni. — Kharemough, Targ Złodziei, nocne niebo; byłoby to takie łatwe. Jeśli nawet uda nam się tu zasiać ziarno, to nigdy nie doczekamy ostatecznych żniw, nigdy się nie dowiemy, czy przegraliśmy, czy zwyciężyliśmy…
— Obu tym miejscom jesteśmy coś winni, a ten dług możemy spłacić tylko tutaj. — Głos jej posmutniał.
— Niektórych długów nie można nigdy spłacić. — Sparks podszedł do okna, Moon zobaczyła, że któryś z przechodniów mu pomachał. — A konieczność przebywania tutaj, w Krwawniku, w pałacu… — urwał. — Nie wiem, Moon, czy to wytrzymam. Nie mogę zacząć znowu od tego samego miejsca, w którym…
— Spójrz na tamtych ludzi — nalegała. — To Noc Masek — noc przejścia. Nikt nie jest tym samym, kim był i kim będzie… nie jesteśmy niczym, mamy nieograniczone możliwości. Powiadają, że zdejmując maski, odrywamy z nimi warstwy naszych grzechów, możemy o nich zapomnieć i zacząć wszystko od początku. — Mogę dowieść umysłowi sybilli, że jesteś taki, jakim cię widzę, a nie tym, noszącym stale maskę śmierci.
Podeszła i stanęła obok niego.
— Po dzisiejszej nocy nic nie pozostanie takie jak przedtem. Nawet Krwawnik. Przybywają tu Letniacy, a z nimi usiłuje dostać się przyszłość. To będzie nowy świat, nie należący już do Arienrhod. — Ale też i jej; zawsze tak zostanie. Wiedziała o tym, ale zachowała dla siebie. — I obiecuję ci, że nigdy więcej nie postawię nogi w pałacu. — I nigdy nie powiem nikomu dlaczego.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem; gdy uwierzył w to, co zobaczył, na jego twarzy ukazała się ulga. Dalej jednak wzdychał i czuł, że coś ich dzieli.
— To za mało. Potrzebuję czasu, czasu na zapomnienie; na ponowne uwierzenie w siebie… na uwierzenie w nas. Jedna noc nie wystarczy. Może i całe życie okaże się na to za krótkie. — Znowu odwrócił się do okna.
Moon wyjrzała na ulicę, nie mogąc patrzeć na niego; tłumy zamazywały się w jej oczach i przepływały niewyraźnie jak oleiste plamy na powierzchni wody. Tu nigdy nie pada. Powinno padać… nigdy nie ma tęczy.
— Zaczekam — powiedziała, cedząc każde słowo, starała się nimi nie zadławić. — Ale nie potrwa to tak długo. — Odnalazła jego rękę na parapecie, ścisnęła. — Dziś mam obowiązek bycia szczęśliwą. — Usta jej zadrgały. — To Święto powinno być nasze, na zawsze zapaść nam w pamięć. Jest Świętem ostatnim; zapamiętamy je. Czy chcesz tam wyjść i tak jak zamierzaliśmy, skończyć z dotychczasowym życiem? Może, jeśli spróbujemy, uda się nam dziś uczynić coś, co zechcemy zapamiętać na zawsze.
Przytaknął, kąciki jego ust podniósł niepewny uśmiech.
— Możemy spróbować.
Spojrzała na maskę Królowej Lata, ujrzała jej oblicze ginące pod innymi, zalały ją liczne twarze, które poświęciły tak wiele, by mogła ją założyć. Jedna…
— Ale najpierw… muszę się z kimś pożegnać. — Przygryzła usta, uprzedzając ból.
— Z kim? — Sparks spojrzał tam gdzie ona.
— Pozaziemiec. Inspektor policji. Uciekłam z nim od koczowników. Teraz jest w szpitalu.
— Siny? — Próbował ukryć ton swego głosu. — A więc to ktoś więcej niż Siny, jest przyjacielem.
— Więcej niż tylko przyjacielem — powiedziała słabo. Stanęła przed nim, czekając, aż zrozumie.
— Więcej niż… — Skrzywił się nagle i zobaczyła, jak czerwienieje mu twarz. — Jak mogłaś? — Głos mu się załamał, jak pękający kij. — Jak mogłaś… Jak mogłem? My. Nam…