— Tak, Tor. Niczego nieważnego. Niczego. Niczego. — Zwrócił się do niej. — Czy mnie lubisz, Tor?
Zamrugała.
— No jasne. Jak bez ciebie bym przetrwała wszystkie te lata? — Ale to było za mało, jakoś to dostrzegała, patrząc na niego, choć nie widziała żadnej twarzy. — To znaczy… naprawdę cię lubię. Jak prawdziwego przyjaciela. Jak prawdziwego człowieka. Gdybyś nie był maszyną, to wiesz, może nawet bym cię… — roześmiała się ze skrępowaniem. — No wiesz.
— Dziękuję ci, Tor. — Uczynił ruch przypominający ukłon i ruszyli znowu.
Gdy byli już blisko Sinej Alei, minęli małą grupkę zamaskowanych balowiczów, idących im naprzeciw z muzyką i śmiechem.
— Patrz, Polly, jest tam Królowa Lata! Mija nas przyszłość. — Wśród menażerii masek dostrzegła jedną odkrytą twarz, dziwnie jej znajomą pod strzechą ognistych włosów… Sparks Dawntreader? Usiłowała lepiej przyjrzeć się tej twarzy, lecz zniknęła już w odchodzącej grupie. Nie… Pokręciła głową, nie chcąc w to uwierzyć. To niemożliwe. Niemożliwe.
Polluks zwolnił i skręcili ku wejściu do Sinej Alei.
53
Jerusha westchnęła i odchyliła się w fotelu za biurkiem nocnej służby, błądząc oczyma po niemal opustoszałym pokoju. Dosłownie wszyscy policjanci patrolowali ulice tej ostatniej nocy Święta; spełniali swój końcowy, najbardziej nużący obowiązek na tej planecie. Nie mając nic, co chciałaby świętować, nie miała serca patrzeć na cały świat bawiący się bez niej, dlatego została w komendzie. Stała przed kilkoma poważnymi problemami; sama się dziwiła, jaką męczarnią była dla niej ta długa i pusta noc. Pusta… to odpowiednie słowo. Westchnęła znowu, nastawiła radio trochę głośniej, by zagłuszyć przyszłość. Bogowie, co jest gorsze, nie wiedzieć, co się ze mną stanie, czy znać to na pewno!
Tor Starhiker poruszyła się i przetarła oczy na pustej ławce pod ścianą, na której zasnęła kilka godzin temu. Najpewniej zasłabła. Jerusha czuła wyraźnie, co od niej jechało, gdy przyprowadziła tu jednostkę Polluksa… czy raczej on ją przyprowadził, cuchnącą, brudną i pełną tkliwych uczuć. Polrobot stał nieruchomo u końca ławki, można było odnieść wrażenie, że czuwa nad śpiącą. Jerushy trudno było uwierzyć, że ktoś mógłby płakać nad robotem, choćby po pijanemu. Ale kto wie? W ostatnich dniach straciła więcej niż tylko robota. Jeśli pragnęła spędzić te ostatnie godziny, trzymając jego mechaniczną dłoń — lub upić się do nieprzytomności — to jej sprawa.
Jerusha wyciągnęła paczkę iestów, najsilniejszą z rzeczy, jakie miała odwagę brać w ciągu ostatnich pięciu lat. Posłała wiadomość rodzinie LiouxSkeda na Newhaven, przekazała im wszystko, czego się wreszcie dowiedziała… Może przyniesie to im więcej dobra niż mnie.
— Co? — Tor nagle usiadła i się przeciągnęła. — Och. — Złapała się za głowę i brzuch. — Nie dożyję przyjścia Letniaków.
Jerusha uśmiechnęła się lekko i pochyliła nad konsoletą komputera.
— Jeśli chcecie wymiotować, idźcie do łazienki, nie róbcie tego tutaj.
— Jasne. — Tor oparła głowę na dłoniach. — Która godzina? Jerusha zerknęła na zegarek.
— Zbliża się pora, bym ruszyła do portu. — Na częstotliwości łączności policyjnej wezwała kilku dodatkowych ludzi, by doglądali komendy, gdy wyjdzie, i by towarzyszyli jej przy spełnianiu ostatniego obowiązku na tej planecie.
— To znaczy… na ofiarę? — Tor uniosła głowę. Jerusha przytaknęła. — Hmm. Wiecie, chciałam tylko powiedzieć… podziękować, że pozwoliliście mi zatrzymać Polluksa aż do wygaśnięcia jego kontraktu. To znaczy, wiem, że wiedzieliście, że słyszałam… no wiecie. — Wzdrygnęła się.
— Nie przypominajcie mi. — Jerusha wstała i przeciągnęła się. Ślamazara. PalaThion, jesteś ślamazarą, pomyślała, radując się przyznaniem do tego.
— No, jednak, Polly i ja… — Tor urwała, zwróciła do Polluksa, gdy do komendy wszedł ktoś jeszcze, wysoki mężczyzna, pozaziemiec.
Jerusha złapała się za narożnik biurka.
— Miroe!
Stanął z dala od Tor na środku pokoju.
— Jerusho. — Jego głos brzmiał równie głupio co jej. — Nie sądziłem, że cię tu zastanę… ale nie wiedziałem, gdzie indziej mogę cię szukać. — Wydawało się, że nie wie, co powiedzieć, gdy wreszcie ją odnalazł. Był ubrany jak każdy zimacki żeglarz, miał zaczątki brody.
— Tak, nadal pracuję, Miroe. Aż do Nowego Tysiąclecia — powiedziała z gorzką bezmyślnością.
— Bałem się, że nie zdążę dopłynąć do Krwawnika na czas; na wybrzeżu pogoda jest paskudna. — Dostrzegła, jak bardzo jest zmęczony. — Jeszcze jeden dzień i bym się spóźnił, wszystko by przepadło.
Pokręciła głową, starała się utrzymywać spokojną twarz i głos.
— Nie. Jutro przestaniemy tu istnieć technicznie, ale zostaniemy jeszcze kilka dni, by upewnić się, że nie zostawiamy czegoś ważnego. Co tu robisz, Miroe? Twoi ludzie mówili… nie wiedzieli nawet, dokąd popłynąłeś.
— Była to decyzja podjęta w jednej chwili. — Przeszukał oczyma puste kąty pokoju. — Nie planowałem tego rejsu. Bogowie wiedzą, że nie znalazłbym na niego czasu. Jest tyle do roboty — przygotowania do odlotu, pokazywanie ludziom, jak mają sobie radzić w nowej sytuacji… starej nowej sytuacji. — Jerusha miała wrażenie, że słyszy więcej, niż rozumie, może nawet więcej, niż chce wiedzieć.
— Odlatujesz stąd? — Zapytała z nagłą ciekawością Tor. Ngenet spojrzał na nią, jakby po raz pierwszy zauważył, że na komendzie jest jeszcze ktoś. — Szukasz żony, przystojniaku?
Ngenet wydawał się tylko trochę zaskoczony.
— Może. Ale nie takiej, która chce opuścić Tiamat. Boja stąd nie odlatuję. — Spojrzał znów na Jerushę i przeszedł przez pokój.
— Och. — Było to powiedziane bardziej z głęboką niewiarą niż rozczarowaniem. — Dziękuję, że mnie ostrzegłeś. Kto chciałby się ożenić z pomyloną. Prawda, Polluksie? — szturchnęła robota.
— Jak powiedziałaś, Tor.
Roześmiała się głośno, nie wiadomo dlaczego.
Jerusha pochyliła się nad biurkiem.
— A więc rzeczywiście zostajesz tu na resztę życia. Na zawsze. — Była bardzo rozczarowana, choć nie miała do tego prawa. — Nie przybyłeś tu, by odlecieć.
— Nie, Jerusho. Uważam Tiamat za swój dom. Nic tego nie zmieniło. Nie spodziewam się też, by cokolwiek zmieniło twój zamiar opuszczenia planety. — Powiedział to tak, jakby był pewien odpowiedzi.
— Nie. — W miejsce zdecydowania usłyszał tony słabości, chwilowe zawahanie. Z jednej strony spodziewał się tego, z drugiej nie. Z rezygnacją kiwnął głową; nie pytał więcej, uznał po prostu jej postanowienie — tak samo jak podczas ich poprzedniego spotkania. Jakby nie miało to dla niego znaczenia. — Dlaczego więc tu przypłynąłeś? — zapytała odrobinę zbyt dobitnie. — Powiedziałeś, że nie chcesz oglądać tego Święta.
— Nie chcę — odpowiedział równie ostro. — Przybyłem, by się z tobą pożegnać. To jedyny powód.
Jedyny powód? Poczuła, jak czerwieni się z zaskoczenia i zakłopotania. Niech cię diabli, Ngenet! Zupełnie cię nie rozumiem. Nie dociekała jednak, dlaczego on nie naciska, nie mogła się zmusić do zapytania go, skoro on tego nie czyni.
— Jestem… no, jestem zadowolona, że przypłynąłeś. Zaszczyca mnie, że przybyłeś z tak daleka po to tylko, by się pożegnać. — Spojrzawszy z roztargnieniem na Tor, dostrzegła, że znowu się od siebie odsuwają, i spróbowała go przyciągnąć. — W ten sposób mogę cię zawiadomić osobiście — twoja młoda przyjaciółka Moon żyje.