— Moon? — Potrząsnął głową, odrzucając włosy do tyłu. — Jak? Nie mogę uwierzyć… — Roześmiał się, ujrzała, jak ożywa w nim coś, co uważała za przepadłe na zawsze tego dnia na plaży.
— Została zabrana przez koczowniczych Zimaków; ale uciekła od nich razem z porwanym przez nich jednym z moich inspektorów.
— Jest więc tu, w mieście? — Jerusha zobaczyła, jak nagle spogląda w bok, ku niewidocznemu wnętrzu komendy. — Gdzie?
— Nie w celi, Miroe. — Jerusha wyprostowała się nad biurkiem. — O ile wiem, wraz ze swym kuzynem Sparksem panuje nad Świętem. Została Królową Lata.
Wyglądał na zaskoczonego, podobnie jak i stojąca za nim Tor. Szybko jednak zmienił minę na bardziej osobistą, pełną triumfalnej wiedzy.
— Doskonalszej Królowej nie można było wybrać… Dziękuję ci, Jerusho. — Skinął głową.
— Mnie? Nie miałam z tym nic wspólnego.
— Miałaś wszystko; mogłaś temu zapobiec.
Niemal się uśmiechnęła.
— Nie. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł temu zapobiec.
— Może masz rację. — Uśmiechał się. — Jednak znalazła swego kuzyna Sparksa? Po takim czasie?
— Wyrwała go z buduaru Królowej Śniegu. Był Starbuckiem.
— Bogowie… — Twarz mu znieruchomiała. — Starbuckiem. — Wypowiedział to słowo z równym wstrętem co ona. — A… Moon?
Przytaknęła z zaciśniętymi ustami.
— Wiem. Dziwna para kochanków: sybilla i potwór. Wiem jednak, że uparła się na Sparksa jeszcze przed Arienrhod. I ciągle widzi w nim chłopca, choć zna prawdę o nim. Może ma rację, może nie; kto wie? Dzięki bogom nie mnie o tym sądzić.
— Czyli pozwoliłaś mu odejść? To nie wymazuje jego win. Nie zmienia niczego! — Mówił z coraz większym gniewem.
A więc nawet ty przedkładasz zemstę nad sprawiedliwość, jeśli tytko rana jest dostatecznie głęboka, pomyślała. Nawet ty. A przez wszystkie te lata miałam cię za cholernego świętego. Nie czuła rozczarowania, raczej ulgę, zrozumiawszy, że nawet on okazał się w końcu człowiekiem, że ma prawo do ludzkich uczuć i błędów.
— Wiem, Miroe… Oni też to wiedzą. W najlepszych dniach ich życia będzie to tkwić miedzy nimi jak otwarty grób, zabierze im całe szczęście, jak dym stosu pogrzebowego. — Widziała, jak wiedza o tym, co Starbuck zrobił merom, walczy w nim z uczuciami wobec Moon.
Wreszcie spuścił wzrok, skinął raz głową, godząc się z tym.
— Zresztą dostałam prawdziwego winowajcę… mam na myśli Arienrhod. To ona go do tego zmusiła. Próbowała też zapanować nad miastem poprzez wywołanie wśród Letniaków epidemii. Ale nie ucieknie od kary, o świcie jej nienaturalnie przedłużane panowanie spotka równie nienaturalny koniec.
Ngenet znowu uniósł głowę.
— Spróbowała to zrobić? Królowa Zimy?
— Powiedziałam ci, kim była. Powiedziałam też, że przypilnuję, by winni zapłacili. Teraz spełniłam wszystkie dane tu obietnice. — Oprócz tych, które złożyłam sobie.
— Winien ci więc jestem kolejne podziękowanie za sprawienie, iż dokonała się sprawiedliwość. Prawdziwa, a nie Ślepa. — Uśmiechał się nieznacznie. — Przy naszym ostatnim spotkaniu, tak samo jak przy pierwszym… Gdzie się teraz udasz, Jerusho? Jaki jest twój nowy przydział?
Gwałtownie odepchnęła się od biurka.
— Wysyłają mnie na Wielką Niebieską. — Bezustannie chodziła w kółko, trzymając się za rękawy kurtki.
Ngenet uniósł brwi, gdy nie powiedziała nic więcej.
— Gdzie? Mam nadzieję, że nie do żużlowego obozu — powiedział, starając się zażartować.
— Tak — zwróciła się do niego jak ukłuta. — Tam właśnie się udaję. Mam kierować miejscowymi koloniami karnymi.
— Co? — Roześmiał się wymuszenie, nie mogąc uwierzyć, że nie odpłaciła się żartem za żart.
— To nie żart — powiedziała bezbarwnym głosem.
Przestał się śmiać.
— Ty… komendantem takiego miejsca? — Spojrzał na biurko, jakby po nim spodziewał się wyjaśnień. — Czy tak mało cenisz Tiamat, że kolonia karna jest dla ciebie awansem?
— Nie, Miroe. — Tak mało cenią mnie. Palcami zasłoniła oznaki komendanta na kołnierzu. — Możesz to uznać za przypadek ślepej sprawiedliwości.
— Czy chcesz tej pracy? — Pogładził wąsy.
— Nie. — Skrzywiła się. — To ślepa uliczka, obraza… — zadławiła się.
— Czemu więc się nie odwołujesz? Mimo wszystko jesteś komendantem policji… — Też się skrzywił, starając się zrozumieć rzeczy nagle dlań niepojęte.
Teraz ona zaśmiała się bez powodu.
— Jestem żartem, niczym więcej. — Pokręciła głową. — Mogę albo wyjechać tam, gdzie mnie przydzielą, albo złożyć dymisję.
— No to złóż.
— Cholera, tylko to słyszę zawsze od mężczyzn! Poddaj się… zrezygnuj… nie dasz sobie rady! Dam, u licha! Spodziewałam się od ciebie czegoś więcej, ale powinnam była wiedzieć…
— Jerusho — pokręcił głową — na miłość bogów. Nie zmieniaj mnie w rzecz.
— To nie traktuj mnie jak przedmiot.
— Nie chcę, byś sama się w niego przekształciła! Co z tobą będzie, jeśli pokierujesz takim miejscem… gdy innych ludzi traktujemy jak zwierzęta, sami stajemy się zwierzętami. Albo zniszczysz to, co w tobie ludzkie, albo zwariujesz. A nie chciałbym pamiętać cię zmierzającej do tego; ani wyobrażać sobie… — Rozłożył bezradnie swe wielkie dłonie.
— A co innego mogę uczynić? Zawsze chciałam coś zrobić w życiu, coś wartościowego, ważnego. Zostanie oficerem policji dawało mi to. Może nie zawsze i do końca to, czego się spodziewałam — ale czy coś innego jest w ogóle możliwe? — Gdyby tylko coś było.
— Uważasz za wartościowe to, co tu robiłaś? — zapytał głosem przesyconym sarkazmem. Wsunął ręce do kieszeni.
— Już na to odpowiedziałam. — Odwróciła się. — Po jakimś czasie może uda mi się załatwić przeniesienie. A zresztą, czy mam inne możliwości? Żadnych.
— Możesz zostać tutaj — mruknął z niepewnym zaproszeniem.
Pokręciła głową, nie patrząc na niego.
— I co bym robiła? Nie urodziłam się na żonę rybaka. — Powiedz mi coś innego.
Jeśli jednak miał inną odpowiedź, to w podaniu jej przeszkodziło mu przybycie dwóch wezwanych przez nią oficerów. Mieli we włosach konfetti, a na twarzach miny lekkiego męczeństwa, lecz zasalutowali jej z pewnym szacunkiem.
Odpowiedziała im tym samym, doprowadzała do porządku mundur i myśli.
— Zróbcie z sobą porządek, pójdziecie ze mną na uroczystość Zmiany, gdy tylko wróci tu Mantagnes.
Rozjaśnili się na perspektywę oglądania ludzkich ofiar z pierwszego rzędu; odchodząc zerkali z ciekawością na Tor Starhiker. Jerusha z niewczesnym zmartwieniem przypomniała sobie o jej obecności, lecz Tor znowu zasnęła.
Miroe stał ponuro, ze wzrokiem wbitym w podłogę.
— Weźmiesz udział w… w ofierze? — Wydawało się, że podobnie jak Tor, z trudem wypowiada to słowo. — W śmierci Królowej Śniegu?
Kiwnęła głową, ta myśl nie dawała jej spokoju, choć od tak dawna wiedziała, co ją czeka. Śmierć Królowej Śniegu. Ofiara z człowieka. O bogowie. Mimo to dziwiła się, dlaczego perspektywa czystej, publicznej egzekucji kobiety, która po stokroć na to zasłużyła, wydaje się czymś straszniejszym, niż śmierć za życia skazanych na pobyt w takim miejscu jak to, do którego ją wysyłano. Bogowie wiedzą, że mało było społeczeństw, których całkowita przebudowa zakończyłaby się jedynie dwiema egzekucjami.