— To mój ostatni urzędowy obowiązek jako przedstawiciela Hegemonii; można to nazwać wręczeniem nowej Królowej kluczy do jej królestwa. — I patrzeniem, jak tonie Arienrhod. Opuściła niepewnie wzrok. — Pójdziesz ze mną, Miroe? Wiem, że wolałbyś na to nie patrzeć, ale nie proszę cię dla kaprysu.
Poruszył się, ciągle patrząc w podłogę.
— Tak, pójdę. Masz rację, wolałbym nie patrzeć na takie rzeczy. Skoro jednak wiem o niej to co teraz… Powiadają, iż przyglądanie się śmierci żywego symbolu starego ładu ma być katharsis; niezbędnym każdemu oczyszczeniem duszy z całego brudu. Cóż, nigdy nie uważałem, że tego potrzebuję… ale może jednak nie jestem wcale lepszy od innych.
— Witamy w klubie — powiedziała, nie do końca się uśmiechając. — Zaraz wrócę. — Poszła do swego gabinetu po płaszcz i hełm.
Gdy wróciła, zobaczyła wezwanego przez nią, czekającego z butną powściągliwością Mantagnesa. Obojętnie odpowiedziała na jego zasalutowanie i rozkazała, by zastąpił ją na komendzie.
Wychodząc już, zatrzymała się i podeszła do Tor.
— Obudź się, Zimaczko. Już niemal świt.
Tor usiadła, rozcierając zaropiałe, nieszczęśliwe oczy.
— Idę teraz na uroczystość Zmiany — powiedziała Jerusha łagodniejszym głosem. — Nie wiem, czy chcecie ją zobaczyć. Jeśli tak, możecie iść z nami. — Choć nie będę cię winić, jeśli wybierzesz przespanie jej tutaj.
Tor pokręciła głową i rozciągnęła ramiona. Patrzyła już bystro.
— Nooo… chyba jednak pójdę. Nie mogę zostać tu na zawsze, prawda? — Pytanie było retoryczne. Wstała i zwróciła się do Polluksa, stojącego cały czas nieruchomo przy ławce. — Polly, lepiej pójdę zobaczyć koniec świata; nie doczekam innego. A jeślibym go nie ujrzała, mogłabym w niego nie uwierzyć.
— Żegnaj, Tor. — Miał głos cieńszy i słabszy, niż zapamiętała Jerusha. — Zegnaj.
— Cześć, Polly. — Usta jej drgały. — Nie zapomnę cię. Zaufaj mi.
— Ufam ci, Tor. — Polrobot uniósł dłoń w geście pożegnania.
— Dobry chłopiec. — Odwróciła się powoli.
Jerusha zauważyła, jak Tor wyciera oczy, wychodząc wraz z nimi z komendy.
54
Arienrhod zajęła miejsce na grubym stosie białych futer wyścielających stojący na pałacowym dziedzińcu obrzędowy wóz w kształcie łodzi. Spokojnie, z całkowitym opanowaniem wypełniała swą część rytuału, nie traciła zachowywanej przez niemal sto pięćdziesiąt lat królewskiej postawy. Pozdrowienia i złorzeczenia zgromadzonych Letniaków przyjmowała za równie nieuniknione co śmierć; rozlegały się też smutne zawodzenia zrozpaczonych Zimaków. Ich zmieszane głosy przypominały jęki głodnej Otchłani, na której dnie leżało oczekujące Morze… takie samo oczekuje teraz. Wreszcie zaspokoi swój głód.
Starbuck wcześniej już zasiadł na srebrzystych futrach, w masce i czarnym dworskim stroju wyglądał jak posąg z obsydianu. Zdziwiła się, że znalazł się tam przed nią. Kochany, byłeś zawsze taki niecierpliwy, ale nie spodziewałam się, że również tego nie będziesz mógł się doczekać. Poczuła, jak w jej wnętrzu kapnęła zimna, ciężka kropla. Boja nie. Wcale.
— Dzień dobry, Starbucku. Mam nadzieję, że dobrze spałeś.
Odwrócił twarz, gdy spróbowała spojrzeć mu w oczy, i nic nie powiedział.
— Uważasz więc, że nigdy mi nie przebaczysz? Nigdy, to bardzo długo, Sparksie. A na tyle właśnie zostaniemy razem. — Objęła go miłośnie i poczuła, jak drży czy się wzdryga. Wydało się jej, że okryte grubą tkaniną i skórą ramiona są szersze, niż pamiętała. To tylko chłopiec, o sile mężczyzny… i jego słabości.
Przynajmniej na zawsze pozostaniesz młody, pomyślała, próbując jeszcze raz uwierzyć, tak jak wierzyła kiedyś, że woli umrzeć, niż żyć w świecie, w którym byłaby biedna, chora i stara…
Wokół wozu zebrała się eskorta z zimackich dostojników, wszyscy byli odziani w luźne białe szaty, nosili bezkształtne białe maski z równie białymi wizerunkami totemów ich rodów. Kilku z nich chwyciło za postronki, by pociągnąć wóz, sprowadzić go z góry; cała reszta, niosąc cenne pozaziemskie przedmioty, osłoniła pojazd ludzkim murem, przynajmniej częściowo broniąc Arienrhod przed wzrokiem, zniewagami, a nawet niekiedy odpadkami rzucanymi przez Letniaków, tłoczących się wzdłuż całej drogi. Obecność dostojników, ich godna służących praca, była zarówno zaszczytem, jak i rodzajem kary.
Ułożyła fałdy swego zabytkowego pierzastego płaszcza, roztapiającego się w bieli futer; tego samego, który zakładała przy wszystkich uroczystościach, który nosiła przez półtora wieku przy każdym pojedynku o tytuł Starbucka. Pod nim miała tylko prostą białą suknię. Biel, kolor Zimy i żałoby. Włosy jak welon opadały jej swobodnie na plecy, skrzyły się wśród nich diamenty i szafiry. Nie nosiła żadnej maski — tylko ona jedna miała odsłoniętą twarz — tak iż wszyscy wiedzieli na pewno, że jest Królową Śniegu.
Jestem Królową Śniegu. Patrzyła na mijane po raz ostami bogato ozdobione rezydencje szlachty; wyobrażała je sobie odarte z pozaziemskiej elegancji; wspominała lojalną służbę, jakiej nie szczędzili jej ich liczni mieszkańcy, którzy przez te lata byli jej dworzanami. I pełnią ją nawet dzisiaj. Patrzyła na boki na swój orszak, słuchała cichej pozaziemskiej pieśni, którą śpiewali, by uczcić ją i zagłuszyć tłum. Garść zamaskowanej gwardii honorowej była niemal równie stara co ona — choć ich młodość była trochę gorzej zachowana. Stale potwierdzali swą wierność i użyteczność i zawsze otrzymywali za to nagrodę, podczas gdy mniej pożyteczni i giętcy starzeli się i zostawali zsyłani na wieś. Wiedziała, że ich dzisiejszy żal jest szczery, podobnie jak wszystkich lamentujących, płaczących Zimaków — i jak wszyscy Zimacy, rozpaczali głównie nad sobą. Byli jednak tylko ludźmi. Ale tak naprawdę nie było pośród nich ani jednego, którego odejścia by żałowała; wielu lubiła czy nawet szanowała, ale do żadnego nie czuła osobiście nic cieplejszego od zadurzenia, które przeżyła bardzo dawno temu. Tylko jednego człowieka naprawdę kochała w życiu — a jego nie zostawia. Położyła dłoń na okrytym opończą kolanie Starbucka, odsunął ją, nim opadła. Po chwili jednak, jakby w przeprosinach, sam objął ją pod płaszczem. Uśmiechała się, połci na futrach nie wylądował łeb ryby.
Znaleźli się już na skraju Labiryntu. Czy to miasto jest naprawdę takie małe? Spojrzała na zaśmiecone boczne aleje, w ich wylotach kłębiły się tłumy; patrzyły na nią nic nie widzące oczy pustych wystaw sklepowych. Widzi to wszystko po raz ostatni… wspomniała nagle, jak ujrzała je po raz pierwszy, każdy widok był wtedy doskonały i nowy, jak chodzenie po świeżo spadłym śniegu. Pierwszy i ostatni raz są tym samym, nie mają nic wspólnego z wszystkimi niezliczonymi zdarzeniami zaszłymi między nimi.
I dosłownie miały z sobą wiele wspólnego — świętujące tłumy, porzucone, opustoszałe budynki. Ale gdy po raz pierwszy ujrzała Krwawnik, był koniec panowania Lata. Przybyła tu z rodzinnej plantacji na pierwsze od stu lat Święto. Chciała zobaczyć powrót pozaziemców i wziąć udział w wyborach nowej Królowej. Choć pochodziła ze szlacheckiego zimackiego rodu, wzrastała pod koniec Lata, a to oznaczało, że bardzo nieznacznie przewyższała kulturą Letniaków. Wszystkie wyroby pozaziemców, które zdają się jej teraz czymś zwyczajnym, dla naiwnej, wiejskiej dziewczyny były równie dziwne i cudowne, co dla każdego Letniaka.