Выбрать главу

— Nosi maskę z tych samych powodów, co każdy złodziej i morderca — powiedział ponuro Gundhalinu.

— To prawda. Stanowi żywy dowód, że żaden świat nie ma monopolu na zacofanie… i że męty łatwo wypływają na wierzch. — Jerusha zwolniła, słysząc westchnienie drzemiącego głęboko w trzewiach planety giganta. Sama odetchnęła, gotując się na Próbę Powietrza, będącą częścią obrzędu każdych odwiedzin pałacu, i zadrżała pod peleryną nie tylko od narastającego chłodu. Nigdy nie pozbędzie się lęku, tak jak nigdy nie przestanie się dziwić jego źródłu — miejscu zwanemu Salą Wiatrów.

Ujrzała jednego z dostojników, czekającego na skraju otchłani, zadowolona, że choć raz Królowa uznała za stosowne nie kazać im czekać. Im krócej będzie stać, myśląc o przejściu, tym mniej kłopotów jej sprawi. Może to oznaczać, że Arienrhod jest w dobrym humorze albo po prostu zbyt zajmują ją inne sprawy, by dzisiaj napawać się drobnymi szykanami. Jerusha dobrze wiedziała o systemie wywiadowczym, który Królowa kazała założyć w całym mieście, a szczególnie tu, w pałacu. Królowa lubiła przygotowywać mniejsze próby, aby zdemoralizować opozycję… i Jerusha nie miała wątpliwości, że bawi ją także przyglądanie się poceniu ofiar.

Jerusha poznała Kirarda Seta, Starszego rodziny Wayawayów, jednego z faworytów Królowej. Plotkowano, że widział cztery wizyty Zgromadzenia, lecz jego twarz pod modnym turbanem ciągle wyglądała chłopięco.

— Starszy — pozdrowiła go sztywno Jerusha, boleśnie świadoma kurzych łapek pojawiających się w kącikach jej oczu; a jeszcze bardziej jękliwego wezwania z otchłani, przypominającego głodny śmiech nie skruszonych grzeszników. Kto mógł wznieść coś takiego? Podziwiała to z każdą wizytą w pałacu, zastanawiając się, czy szlochy wiatru nie są w istocie głosami jego twórców, zapomnianych przodków, którzy wymarzyli i zbudowali na północy to nawiedzone miasto. Nie słyszała o nikim, kto wiedziałby, kim byli i co tu robili przed załamaniem się imperium międzygwiezdnego, przy którym obecna Hegemonia wydawała się niczym.

Gdyby znajdowała się gdziekolwiek indziej, mogłaby poszukać sybilli i próbować uzyskać odpowiedź, choć prawdopodobnie byłaby ona ciemna i niezrozumiała. Tu, na Tiamat, sybille krążyły po dalekich wyspach jak wędrowni magicy, myśląc, że przemawiają głosem Matki Morza. Ich mądrość była jednak nawet tutaj rzeczywista i nietknięta, choć Tiamatanie utracili kryjącą się za nią prawdę, tak jak zapomnieli pochodzenia Krwawnika. W mieście nie było żadnych sybilli — zgodnie z prawem Hegemonii, wspieranym przez wstręt Zimaków do wszystkiego, co choćby trochę trącało “prymitywizmem”. Precyzyjna i wysoce skuteczna propaganda Hegemonii podtrzymywała w nich przekonanie, że stoi za tym jedynie mieszanina zabobonów, oszustwa i chorobliwego szaleństwa. Lecz nawet Hegemonia nie ważyła się usunąć sybilli z zamieszkałej planety… utrudniając tylko do nich dostęp. Sybille przechowywały utraconą mądrość Starego Imperium, miały ją przekazać nowej cywilizacji, która powstanie na jego ruinach, wraz z kluczem do zaginionych tajemnic. A jeśli było coś, czego nie chciała bogata i potężna Hegemonia, to właśnie ujrzenia, jak ten świat staje na własne nogi i nabiera takiej siły, by odmówić jej wody życia.

Jerusha przypomniała sobie nagle i żywo jedyną sybille, jaką widziała w Krwawniku — przed dziesięciu laty, wkrótce po przybyciu tutaj, na jej pierwsze stanowisko. Zobaczyła, bo wysłano ją, by dopilnowała jej wygnania z miasta. Ujrzała wtedy wrzeszczący tłum, prowadzący do portu swego przerażonego, protestującego ziomka i wsadzający go do łodzi. Na jego szyję założono nabitą kolcami, strzegącą przed czarownikami, żelazną obrożę z przyczepionym długim drągiem, za pomocą którego wleczono skazańca z obawy przed zbrukaniem.

Na stromym zejściu do portu szarpnięto nim zbyt mocno i upadł. Kolce wbiły mu się w gardło i bok twarzy, rozdzierając ciało. Krew sybilli, której rozlania tak lękał się tłum, spływała mu teraz po piersi jak naszyjnik klejnotów, plamiąc koszulę (była ciemnobłękitna; uderzyło ją wtedy piękno kontrastu z czerwienią). Tak jak wszyscy opanowana strachem, patrzyła, jak siedzi, jęcząc z rękoma przyciśniętymi do gardła, nic nie zrobiła, by mu pomóc…

Gundhalinu z wahaniem dotknął jej łokcia. Spojrzała, zakłopotana, na lekko drwiącą twarz Starszego Wayawayów:

— Jeśli jesteś gotowa, inspektorze.

Kiwnęła głową.

Starszy uniósł mały gwizdek, zwisający mu z łańcuszka na szyi, i wszedł na most. Jerusha poszła za nim z oczyma utkwionymi przed siebie. Wiedziała, co ujrzałaby, patrząc na dół, i wcale nie pragnęła zobaczyć straszliwego szybu, umożliwiającego dostęp do obsługujących miasto automatycznych zakładów, choć nie słyszała, by w ciągu znanego Hegemonii tysiąclecia wymagały one napraw. Zamknięte kabiny wind pozwalały badającym je technikom bezpiecznie docierać na niezliczone poziomy. Szybem tym wznosiła się także spiralna kolumna powietrza, wychodząca z wydrążonej podstawy Krwawnika i tworząca w górze otwarty komin. Było to jedyne miejsce w mieście nie osłonięte całkowicie murami sztormowymi, wysysające dech z podziemnych jaskiń. W powietrzu utrzymywał się zawsze mocny zapach morza i jęk, gdy wiatr wciskał się w szczeliny i występy szybu.

W powietrzu wisiały także swobodnie, jak ogromne rzeźby, przezroczyste płyty z jakiegoś sprężystego materiału, unoszące się i wzdymające niby chmury, powodujące w nigdy nie ustającym wietrze zdradzieckie zawirowania i prądy. Tędy właśnie prowadziło jedyne przejście do wyższych poziomów pałacu. Przed nią korytarz przechodził w most przekraczający przepaść jak wiązka światła. Był na tyle szeroki, by iść nim swobodnie przy braku wiatru, lecz stanowił śmiertelną pułapkę przy byle jego podmuchach.

Starszy Wayawayów zagwizdał coś i ruszył śmiało, gdy wokół niego ucichło wycie powietrza. Jerusha poszła za nim, niemal następując mu na pięty, by zmieścić się wraz z Gundhalinu w bezwietrznej bańce. Starszy szedł spokojnym, równym krokiem, gwiżdżąc drugą, a potem trzecią nutę. Nadal otaczała ich kula spokojnego powietrza, lecz Jerusha usłyszała za sobą, jak Gundhalinu wypowiedział na próżno imię jakiegoś boga, gdy spóźnił się odrobinę i wiatr smagnął go po plecach.

To szaleńcze! Powtarzała litanię strachu i niechęci, jak przy każdym przejściu. Jakiż maniak mógł zbudować to wesołe miasteczko dla sadystów…? Wiedziała przy tym, że technika, dzięki której go wzniesiono, łatwo mogła pokonać ten środek bezpieczeństwa, gdyby tylko o to chodziło. Na poziomie techu, dopuszczonym teraz dla Zimaków na Tiamat, był on wystarczająco skuteczny. Bez względu na pozbawionego nerwów szaleńca, który go wymyślił, na pewno aż za dobrze służy celom obecnej Królowej.

Byli już na środku. Utkwiła wzrok w plecach starszego, słuchając atonalnych nut zaklinacza wiatrów, które odganiały w jęczącą jamę piski śmierci. Nie było to rzucanie jakiegoś magicznego zaklęcia, lecz pobudzanie automatycznych urządzeń, które tak ustawiały wiatrowe ekrany, by chroniły idących. Ta wiedza nie była dla niej wielką pociechą, gdy brała poprawkę na ludzką omylność lub nagłą awarię tak starych urządzeń. Kiedyś to samo co dmący w gwizdek robiły pudełka sterujące, lecz jedyne, o którym wiedziała, że nadal działa, zwisa z pasa Starbucka.

Bezpieczni. Stanęła butem na krawędzi drugiego brzegu. Opanowała przemożne pragnienie, by pozwolić nogom załamać się i usiąść. Spocona twarz Gundhalinu uśmiechała się do niej śmiało. Ciekawa była, czy tak jak ona stara się nie myśleć o drodze powrotnej. Patrząc znów przed siebie, odczytała triumf w chodzie Starszego Wayawayów prowadzącego ich do sali audiencyjnej.