Выбрать главу

Szybko jednak poznała się na użyteczności darów przywożonych na planetę przez pozaziemców — dziwnych czarów techniki, dziwnych zwyczajów i występków. Dowiedziała się także, czego dysponujący nimi wielcy panowie żądają w zamian od Tiamat i od jego niedoświadczonej władczyni — zaczęła się na własnych błędach uczyć, jak brać bez dawania i dawać bez ulegania, jak wyciskać krew z kamienia. Wzięła swego pierwszego Starbucka, którego obcych rysów już nie pamiętała, którego prawdziwe nazwisko zapomniała dawno temu. Po nim przyszło kilku innych, nim nie znalazła tego jedynego…

Przez cały czas obserwowała także, jak Krwawnik zmieniał się w kwitnący port gwiezdny; z roku na rok coraz lepiej orientowała się w użyteczności techniki, kruchości ludzkich charakterów, poznawała wszechświat w ogólności, a siebie w szczególności. Choćby żyła dziesięć razy dłużej, niż przeciętnie człowiek, to i tak dopiero zaczęłaby opanowywać to, czego można się było nauczyć, a dane jej były tylko dwa żywoty. Mimo to zrozumiała w końcu, że ten świat jest przedłużeniem jej ciała, że jego nieśmiertelności nigdy nie osiągnie żaden człowiek. Snuła plany, iż zakończywszy panowanie, zostawi go jako spadek po sobie, by mógł swobodnie rosnąć i nabywać wiedzę.

Lecz nie udało się jej. Nie zdołała zachować klucza do przyszłości Tiamat, nie zdołała przeprowadzić zmienionego planu osobistego nim kierowania, nie zdołała zatrzymać Moon, gdy dziewczyna okazała się być ostatnią nadzieją… Tymczasem zagubiła jakoś nadzieje na własną przyszłość. Kiedyś żyła tak jak Letniacy, ale było to zbyt dawno temu. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, że może się tak cofnąć, nic nie robić, prowadzić znowu życie barbarzyńcy. A gdyby nawet nie pozwoliła Letniakom na zniszczenia wszelkich resztek techniki, jakie znajdą w Krwawniku, to i tak miasto, podobnie jak i cała planeta, przestanie być nawet zamazanym hologramem kwitnącej, międzyplanetarnej przesiadki, jakim było przedtem.

Kiedyś — wierząc niezłomnie, że Moon, jej klon, wcieli się w nią — przekonana była, iż ochoczo odda się na ofiarę. Iż do końca zagra swą tradycyjną rolę, a śmierć okaże się ostatnim z nowych doznań ciała, które doświadczyło już wszystkich, jakie są tylko możliwe. Sądziła, że bez żalu rozstanie się z życiem, bo wraz z nią zginie wszystko to, co znała.

Gdy jednak straciła Moon i znalazła zamiast niej Sparksa, gdy zaczęła snuć nowe plany opierające się na niej samej, przestała myśleć o końcu. Zapomniała, iż ona i jej kochanek będą musieli się postarzeć i ciężko pracować nad utrzymywaniem przy życiu Zimy i własnego dziedzictwa. Nie, nie zapomniała — zlekceważyła to, skupiając się na większym celu, na większej szansie nieśmiertelności.

Ale teraz — teraz przegrała, ostatecznie, całkowicie. O świcie spotka ją wieczny kres; stanie się jeszcze jednym ogniwem w nieskończonym łańcuchu zapomnianych Królowych, żyjących i umierających nadaremnie. A na taką śmierć nie jest przygotowana! Nie, nie — nie bez zostawienia dziedzictwa! Niech ich diabli, tych cholernych pozaziemców, którzy zniszczyli jej przyszłość, by zapewnić sobie własną. Niech diabli wezmą bezdenną głupotę Letniaków, tych żałosnych, śmierdzących idiotów, którzy tak się cieszą, że wyrzygają całą wiedzę… Rozejrzała się na boki, gotując się od bezsilnej wściekłości.

— Czemu się złościsz, Arienrhod? Zrozumiałaś wreszcie, że to koniec?

Zamarła i wpatrzyła się w Starbucka. Kim jesteś? Ten szept krzyczał głośniej w jej myślach niż wszystkie wrzaski tłumu.

— Kim jesteś? Bo nie Starbuckiem! — Wyrwała się z jego objęć. Sparks — och, bogowie, co z nim zrobiliście?

— Jestem Starbuckiem. Nie mów, Arienrhod, że już mnie zapomniałaś. — Złapał jej dłoń w żelazny chwyt. — Minęło zaledwie pięć lat. — Odwracał okrytą czarnym hełmem głowę, aż mogła ujrzeć jego oczy, bezlitosne brązowe oczy z długimi ciemny mi rzęsami…

— Herne! — Pokręciła głową. — To niemożliwe, bogowie, nie możecie mi tego zrobić! Ty kulasie, umarlaku, nie możesz być tutaj, nie pozwalam ci! — Sparks… cholera, gdzie jesteś! — Powiem im, że nie jesteś właściwym człowiekiem!

— To ich nie obchodzi. — Poczuła, jak się uśmiecha. — Chcą tylko zobaczyć wpadające do morza ciało pozaziemca. Obojętnie, kim jest. Czemu dla ciebie stanowi to różnicę?

— Gdzie on jest? — pytała gorączkowo. — Gdzie Sparks? Co mu zrobiłeś? I dlaczego?

— A więc naprawdę bardzo go kochasz. — Głos Herne'a stwardniał. — Na tyle mocno, że chcesz, by wraz z tobą wszedł do grobu? — Zaśmiał się ponuro. — Ale za mało, by pozwolić mu żyć bez ciebie… albo z twoim drugim ja. Zachłanna aż do końca. Zamieniłem się z nim miejscem, Arienrhod, bo nie kochał cię na tyle, by z tobą umrzeć — inaczej niż ja. — Przycisnął jej rękę do swego czoła. — Arienrhod… należysz do mnie, jesteśmy tacy sami. Różnimy się od tych mięczaków; za mało było w nim mężczyzny, by cię docenić.

Gdy ją puścił, schowała dłonie pod płaszczem.

— Herne, gdybym miała nóż, zabiłabym cię sama! — Zaduszę cię gołymi rękoma…

— Rozumiesz, co mam na myśli? — Znowu się roześmiał. — Któż inny oprócz mnie godziłby się wiecznie na coś takiego? Suko, już raz próbowałaś mnie zabić i chciałem, byś dokończyła roboty. Ale tego nie zrobiłaś i teraz zamierzam mieć to, co chciałem, to moja zemsta. Mam cię teraz na zawsze, tylko dla siebie; a jeśli spędzisz to zawsze w nienawiści do mnie — tym lepiej. Jak jednak sama powiedziałaś, kochanie, “zawsze to bardzo długo”.

Arienrhod otuliła się płaszczem, zamknęła w sobie, zacisnęła oczy, by nie patrzeć na niego. Ale śpiewy dostojników nie były w stanie zagłuszyć lamentów i szyderstw tłumów; wsączały się przez skórę, dawały jej rozpaczy zabójczą wagę i wartość.

— Nie chcesz wiedzieć, jak to zrobiłem? Nie chcesz wiedzieć, kto mnie do tego namówił? — Krzyki tłumu odbijały echem drwiący głos Herne'a. Nie odpowiedziała mu, wiedząc, że i tak powie. — Moon. Twój klon, Arienrhod, twoje drugie ja. Zrobiła to — w końcu zabrała go tobie. Jest rzeczywiście twoim klonem… nikt inny nie potrafiłby tak jak ty postawić na swoim.

— Moon. — Arienrhod zacisnęła zęby, nadal miała zamknięte oczy. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów przestraszyła się, że może publicznie stracić panowanie nad sobą. Nic oprócz tego nie mogło jej załamać — nic, oprócz utraty wszystkiego, co miało dla niej jakieś znaczenie. A jeszcze dowiedzieć się, że ostatni cios padł z jej ręki! Nie, do diabla, ta dziewczyna nigdy nie była mną — jest obca, jest niewypałem! Ale obie kochały jego — Sparksa z zielonymi jak lato oczyma, z ognistą czupryną i duszą.

To ułomne odbicie jej własnej duszy nie tylko sprzeciwiło się jej woli, nie tylko umknęło jej przekleństwu, ale i wykradło Sparksa. Zastąpiła go tym… tym… Spojrzała na Herne'a, wbijając paznokcie w ciało. Poczuła powiew morskiego powietrza, byli już w dolnym mieście. Kres jej ziemskiej podróży był na wyciągnięcie ręki. Proszę, proszę, niech to się tak nie skończy! Nie wiedziała, kogo prosi — na pewno nie pustych bogów pozaziemców, nie Morze Letniaków… tak, może jednak Morze, które weźmie ofiarę jej życia, obojętne na to, czy wierzy w starą religię, czy też nie. Odkąd została Królową, nigdy nie uznawała żadnej innej mocy poza własną. A ta została jej teraz odebrana. Opadła na nią świadomość swej pełnej bezradności, zalała jak zimne wody morza…